Ballada ptaków i węży. Suzanne Collins

Читать онлайн книгу.

Ballada ptaków i węży - Suzanne Collins


Скачать книгу
na niego ze zdziwieniem. – Zbladłeś jak kreda.

      Coriolanus wziął się w garść.

      – To chyba poska. Skręca mnie od niej.

      – Tak – zgodził się Sejanus. – Mamuś zawsze wmuszała ją we mnie podczas wojny.

      Mamuś? Miejsce Coriolanusa miał zająć ktoś, kto mówił o swojej matce „Mamuś”? Poczuł, że lada moment dojdzie do triumfalnego powrotu kapusty i poski. Odetchnął głęboko i zmusił żołądek do utrzymania zawartości. Teraz nie znosił Sejanusa bardziej niż wtedy, kiedy ten dobrze odżywiony, mówiący z prostackim akcentem chłopak z dystryktów podszedł do niego po raz pierwszy, ściskając w dłoni torebkę żelków.

      Coriolanus usłyszał dzwonek i zobaczył, że inni uczniowie zbierają się przed podestem.

      – Pora na przydział trybutów – zauważył Sejanus ponuro.

      Coriolanus poszedł za nim do wydzielonego sektora, szerokiego na sześć krzeseł i długiego na cztery, w którym mieli siedzieć mentorzy. Usiłował wyrzucić z głowy problem apartamentu i skupić się na czekającym go zadaniu. Teraz przede wszystkim powinien błyszczeć, a żeby zabłysnąć, musiał dostać ambitnego trybuta.

      Dziekan Casca Highbottom, człowiek uważany za twórcę Głodowych Igrzysk, osobiście doglądał programu mentorskiego. Przedstawił się uczniom z werwą lunatyka o nieprzytomnych oczach, jak zwykle naćpany morfaliną. Niegdyś barczysty, wyglądał teraz na skurczonego i obleczonego obwisłą skórą. Niedawno przystrzyżone przy skórze włosy i nienaganny garnitur tylko podkreślały fizyczne wyniszczenie. Dzięki sławie twórcy igrzysk jeszcze nie stracił stanowiska, ale krążyły plotki, że Rada Akademii ma go dosyć.

      – Witam – wybełkotał, machając nad głową pogniecioną kartką papieru. – Teraz będę czytał.

      Uczniowie ucichli, usiłując cokolwiek dosłyszeć wśród panującego w sali zgiełku.

      – Odczytam wam nazwisko trybuta, a potem nazwisko tego, kto go dostanie. Jasne? No dobra. Pierwszy Dystrykt, chłopak trafia do... – Dziekan Highbottom zmrużył oczy, próbując się skupić. – Okulary – wymamrotał. – Zapomniałem.

      Wszyscy wpatrywali się w okulary, które miał na nosie, i czekali, aż je wymaca.

      – O, już. Livia Cardew.

      Na spiczastej twarzyczce Livii pojawił się szeroki uśmiech. W zwycięskim geście wyrzuciła w górę rękę, krzycząc: „Tak!” swoim ostrym, nieprzyjemnym głosem. Zawsze lubiła się przechwalać, i teraz też to robiła, zupełnie jakby ten niezły przydział zawdzięczała wyłącznie sobie, a nie matce, dyrektorce największego banku w Kapitolu.

      Rozpacz Coriolanusa narastała, gdy dziekan Highbottom brnął przez listę, przydzielając mentorów chłopcom i dziewczętom z dystryktów. Po dziesięciu latach igrzysk wyłonił się pewien wzorzec. Lepiej odżywione i bardziej przyjazne Kapitolowi dystrykty Pierwszy i Drugi zapewniały najwięcej zwycięzców. Zajmujący się rolnictwem i rybołówstwem trybuci z Czwórki i Jedenastki też liczyli się w grze. Coriolanus miał nadzieję na kogoś z Jedynki albo Dwójki, jednak nic z tego nie wyszło, co było tym bardziej upokarzające, że Sejanus Plinth dostał trybuta z Drugiego Dystryktu. Nazwisko Coriolanusa nie padło również przy Czwórce, a jego ostatnią szansę na zwycięzcę, chłopaka z Jedenastego Dystryktu, zgarnęła Clemensia Dovecote, córka sekretarza do spraw energii. W przeciwieństwie do Livii, Clemensia z godnością przyjęła dobrą nowinę. Przerzuciła pasmo czarnych włosów przez ramię i zapisała w notesie informację o swoim trybucie.

      Coś było nie tak, skoro dotąd nie wymieniono nazwiska Snowa, również jednego z najlepszych uczniów Akademii. Coriolanus już zaczynał podejrzewać, że o nim zapomnieli – a może zamierzali przydzielić mu jakieś specjalne stanowisko? – kiedy ku swojemu przerażeniu usłyszał, że dziekan Highbottom mamrocze:

      – A ostatnia z ostatnich, dziewczyna z Dwunastego Dystryktu, trafia do Coriolanusa Snowa.

Rozdział 2

      Dziewczyna z Dwunastego Dystryktu? Czy cios mógł być bardziej bolesny? Dwunasty Dystrykt, najmniejszy ze wszystkich, karykatura dystryktu, pełna niewyrośniętych dzieciaków o spuchniętych stawach. Trybuci stamtąd zawsze ginęli w pierwszych pięciu minutach igrzysk. I do tego jeszcze dziewczyna? Nie to, żeby dziewczyna nie mogła wygrać, ale zdaniem Coriolanusa, zwycięstwo w Głodowych Igrzyskach zależało głównie od brutalnej siły, a dziewczyny, z natury rzeczy drobniejsze od chłopców, znajdowały się na słabszej pozycji. Coriolanus nigdy nie był ulubieńcem dziekana Highbottoma, którego w gronie przyjaciół żartobliwie nazywał dziekanem Na-Haju-Bottomem, ale nie spodziewał się publicznego upokorzenia. Czyżby dziekan dowiedział się o tym przezwisku? A może po prostu w nowym światowym porządku Snowowie stracili na znaczeniu?

      Czuł, że płoną mu policzki, choć usiłował zachować spokój. Większość pozostałych uczniów już podniosła się z miejsc i rozmawiała między sobą. Musiał do nich dołączyć, udawać, że to nie ma żadnego znaczenia, ale w tym momencie tkwił jak sparaliżowany na krześle. Zdobył się jedynie na to, aby obrócić głowę w prawo, do nadal siedzącego obok Sejanusa. Coriolanus otworzył usta, chcąc mu pogratulować, ale powstrzymał się na widok źle ukrywanego bólu na jego twarzy.

      – O co chodzi? – spytał. – Nie cieszysz się? Drugi Dystrykt, chłopak... Trafiła ci się najlepsza sztuka z miotu.

      – Zapomniałeś, że ja sam jestem z tego miotu – odparł chrapliwie Sejanus.

      Coriolanus zamyślił się nad jego słowami. A zatem w wypadku Sejanusa dziesięć lat w Kapitolu i związane z tym pełne przywilejów życie poszły na marne. Nadal uważał się za mieszkańca dystryktu. Sentymentalne bzdury.

      Sejanus z konsternacją zmarszczył czoło.

      – Jestem pewien, że ojciec tego zażądał. Ciągle próbuje ustawić mnie do pionu.

      Bez wątpienia, pomyślał Coriolanus. Stary Strabo Plinth nie mógł pochwalić się pochodzeniem, ale cieszył się szacunkiem ze względu na zasobny portfel i wpływy. Mentorami rzekomo zostawali tylko najlepsi, lecz nie ulegało wątpliwości, że ktoś pociągał za sznurki.

      Publiczność zdążyła już usiąść na swoich miejscach. Z tyłu podium rozsunęły się kurtyny, odsłaniając olbrzymi, sięgający od podłogi do sufitu ekran. Relację z dożynek emitowano na żywo z każdego dystryktu, od wschodniego do zachodniego wybrzeża, i to na cały kraj. Innymi słowy, Dwunasty Dystrykt miał pójść na pierwszy ogień. Wszyscy wstali, gdy godło Panem wypełniło ekran przy wtórze hymnu Kapitolu.

      Klejnot Panem

      Wszechpotężne,

      Miasto lśniące od setek lat.

      Niektórzy z uczniów mieli problemy z tekstem, ale Coriolanus, którego babka dzień w dzień od lat katowała tę pieśń, zaśpiewał donośnie wszystkie trzy wersy, dzięki czemu kilka osób z aprobatą pokiwało głowami. Wiedział, że zachowuje się żałośnie, jednak potrzebował nawet najmniejszych przejawów aprobaty.

      Godło zniknęło i na ekranie pojawił się szpakowaty prezydent Ravinstill, ubrany w przedwojenny wojskowy mundur, by przypomnieć wszystkim, że sprawował kontrolę nad dystryktami na długo przed nastaniem Mrocznych Dni rebelii. Wyrecytował krótki fragment Traktatu o Zdradzie, w którym Głodowe Igrzyska nazwano elementem reparacji wojennych. Wielu młodych ludzi z dystryktów musiało oddać życie, gdyż wielu młodych ludzi z Kapitolu straciło swoje podczas wojny. Taka była cena rebelianckiej zdrady.

      Organizatorzy igrzysk dali przebitkę na posępny plac w Dwunastym Dystrykcie. Przed Pałacem Sprawiedliwości powstała


Скачать книгу