Stara baśń, tom pierwszy. Józef Ignacy Kraszewski

Читать онлайн книгу.

Stara baśń, tom pierwszy - Józef Ignacy Kraszewski


Скачать книгу
mu ręce – pojedzie jutro z nami, na grodzie się z nim rozprawim.

      Uwolniony tak cudownie od sznurów, które mu ręce krępowały, Hengo ze spuszczoną głową usiadł w kącie. Smerda, już co innego mając na myśli, zwrócił się do starej Jagi.

      – Matko stara – zawołał – a gdzież to niewiastki i córki wasze? Radzi byśmy na nie popatrzyli, gładkie mają liczka.

      – I dlatego wam ich nie pokażą – wtrącił gospodarz. – Co wam do nich?

      A Jaga dodała:

      – Nie ma ich od rana. Poszły w las wszystkie za grzybami, za rydzami, chyba i na noc nie powrócą.

      – W las! – zaśmiał się smerda, któremu zawtórowały śmiechy jego towarzyszów, piwem rozochoconych. – Oj! Szkodaż to, szkoda, żeśmy ich po drodze nie spotkali. Byłoby się z kim zabawić, choćby i do jutra.

      Wisz spojrzał z ukosa na mówiącego, któremu śmiech zamarł na ustach.

      – Przy takiej zabawie – rzekł Wisz – jakby was ojciec i bracia zastali, moglibyście i na wieki w lesie pozostać, a nigdy z niego nie wrócić. – Wilcy z krukami tylko by o was wiedzieli.

      Cicho, ponuro wymówił te słowa. Smerda je usłyszał i zachmurzył się. Drudzy znowu około kadzi z piwem chodzili i on też, milcząc, do niej powrócił. Tymczasem na dany znak synowie Wisza podeszli do rozmowy, podsunęła się i Jaga, a Wisz z wolna poszedł naprzód ku ognisku, potem od niego ku drzwiom, gdzie się z wiadra wody napił. – Tu nieopodal rozwiązany siedział Hengo, gospodarz dał mu znak i wyszli razem do sieni.

      Nic nie mówiąc, stary ręką ukazał Niemcowi na drzwi i wrota – dając do zrozumienia, by uchodził, lecz Niemiec – obejrzawszy się, szepnął mu do ucha:

      – Ja się ich nie boję, nic mi nie zrobią – dostanę się z nimi do knezia. Towaru tylko nie wezmę z sobą wszystkiego – by darmo się nie wozić z ciężarem.

      Wisz popatrzał nań zdziwiony.

      – Dlaczegóż uchodzić nie chcesz? Spod mojego dachu na co ma cię spotkać nieszczęście?

      Hengo uśmiechnął się chytrze, głową potrząsając.

      – Nie boję się – nic mi nie zrobią… Wykupię się im, bądźcie spokojni, tylko wam jedną sakwę zostawię.

      Milczeniem gospodarz zgodził się na to, a Niemiec wysunął zaraz ku szopie, skąd parobek wyniósł po chwili sakwę, którą w komorze ukryto. Hengo podziękowawszy gospodarzowi, wrócił do izby i siadł znowu w swoim kącie, nim postrzeżono, że go nie stało98.

      W izbie gwar był i śmiechy.

      Smerda orzeźwiał też po piwie, ze starą babą żarty strojąc, a towarzysze mu rozgłośnym śmiechem wtórowali. Trwało to aż do nocy, wniesiono łuczywo suche, którego drzazgi między kamienie wetknięte zapalono, aby izbę oświecały.

      Zobaczywszy światło, smerda się dopiero obejrzał za gospodarzem dokoła.

      – Gdzież gospodarz? – zawołał.

      Wisz stał u progu chaty – trąciła go Jaga, niechętnie się zawlókł do środka. Ludzie mu widocznie nie w smak byli. Zobaczywszy starca, smerda wstał, idąc ku niemu, skinął i na podwórze z sobą prowadził.

      – Od knezia jadę do was i do drugich kmieci, i żupanów – rzekł. – Kneź was pozdrawia uprzejmie.

      Stary skłonił głowę i po siwych włosach powiódł zafrasowany pomarszczoną dłonią.

      – Pozdrowienie łaskawe – rzekł – ano, na tym nie koniec. Kiedy zdrowia życzy, pewnie czego żąda, inaczej by o kmieciu nie wspomniał.

      Smerda brwiami ruszył.

      – Ludzi nam bardzo, bardzo brak – rzekł. – Jednego ze swoich dać musicie do kneziowskiej drużyny. Wszak ci to ona was i ziemi broni.

      – Cóż to? Na wojnę myślicie? – rzekł Wisz.

      – My jej nie wydamy99 nikomu, ale na grodzie ludzie muszą być pogotowiu, do obrony – mówił smerda. – Dwóch nam zmarło z zarazy, jednego zwierz rozdarł w lesie, a kneź też ubił jednego, trzeba nam ludzi… U nas się źle nie dzieje… Głodu nie mają, jedzą razem ze psy kneziowskimi, a po całych dniach na brzuchach się wylegają. I piwa się im nie skąpi. Przyjdzie wyprawa, z łupu się co dostanie.

      – Albo się pójdzie w niewolę – dodał Wisz.

      – Jeżeli nie dwu, jednego musicie dać – zakończył smerda.

      – A jak żadnego? – zapytał Wisz.

      Smerda się zamyślił.

      – To was na sznurze powlokę do grodu – rzekł smerda.

      – Chociem kmieć wolny? – spytał gospodarz spokojnie.

      – Mnie co do tego! Kneź przykazał.

      – Tak, tak! – zawołał Wisz zadumany patrząc w ziemię. – Wziął się obyczaj taki. Patrzcie tylko, żeby was kiedy kmiecie na postronkach nie ciągnęli, jak się im naprzykrzy.

      Zmilczał posłaniec.

      – Nie przeciwcie się100 – szepnął po cichu. – Kneź tymi dniami zły bardzo… Przez sen, gdy w podsieni zadrzemie, zgrzyta zębami i jak wilk człapie. Na kmieciów się odgraża bardzo. Zamiast dwu, dajcie mi jednego człowieka – i skórę na kożuch, bo mi się mój dobry podarł na usługach.

      Zamyślony stał gospodarz długo w podwórzu, skinął potem na smerdę, by z nim szedł, wrócili do chaty. Na ławie siadł stary, kij między nogi wziąwszy, wsparł ręce na nim i po chłopcach swoich poglądał, jakby szukał ofiary.

      – Hej, Sambor – odezwał się do stojącego z tyłu za gromadką, śmiejącego się z dworakami chłopaka. – Sambor, chodź tu!

      Przywołany tym imieniem parobczak wyprostował się i podszedł.

      – Tobie w polu nie bardzo się chce robić, a koło domu też nie lepiej – rzekł do niego. – Więcej leżysz i śpiewasz, niż pracujesz… Ty byś się zdał do lekkiego chleba, przypasawszy mieczyk drugich ganiać i piórko za czapkę wetknąwszy, popisywać się urodą. Ty na kneziowski dwór pójdziesz z ochotą?

      Nagle zagadnięty parobczak, choć mu się niedawno twarz śmiała, posmutniał nagle. Oczyma niespokojnymi potoczył dokoła – zobaczył, jak mu się smerda przypatrywał ciekawie, ogarnęła go trwoga i padł przed starym na kolana.

      – Ej! ojcze panie, po cóż mnie w niewolę dajecie? – krzyknął.

      – Co za niewola – przerwał smerda. – Będziesz wojakiem. U knezia lepiej niż tu, a jak się spodobasz panu, kto wie, co będzie z ciebie.

      Wisz po schylonej jego głowie ręką pogładził.

      – Musi jeden iść za wszystkich… – rzekł. – Na ciebie kolej, Sambor.

      Stara Jaga, opodal stojąca, ręce załamała, bo choć parobczak synem jej nie był, ale się w chacie wychował i jak dziecko własne go kochano.

      Drudzy parobcy tym oznajmieniem strwożeni cofnęli się w głąb – opuściła ich wesołość. A tuż i smerda dłoń szeroką na ramię Samborowi położył, jakby go brał w posiadanie.

      – Pójdziesz z nami – rzekł.

      Podniósłszy oczy parobczak spotkał wejrzenie Wisza, skierowane ku niemu – które doń coś mówiło, coś, co oni tylko dwaj rozumieli.

      Sambor się uspokoił i wstał, smutny jeszcze, ale milczący, nie narzekając


Скачать книгу

<p>98</p>

że go nie stało (daw.) – że go brakowało. [przypis edytorski]

<p>99</p>

wydać wojnę – wypowiedzieć komuś, wszcząć z kimś wojnę. [przypis edytorski]

<p>100</p>

przeciwić się (daw.) – sprzeciwiać się. [przypis edytorski]