Nienasycenie. Część druga, Obłęd. Stanisław Ignacy Witkiewicz

Читать онлайн книгу.

Nienasycenie. Część druga, Obłęd - Stanisław Ignacy Witkiewicz


Скачать книгу
panie wyjdą – ja nie wypraszam – ale sama mamusia pana mówiła („ach więc one wyjdą, a on zostanie – tak zostanie – musi, musi —”) to pójdziemy na „escrime” do sali gimnastycznej. To panu dobrze zrobi… – Matka coś ględziła dalej. Syczącym głosem przerwał te jakieś nieokreślone dywagacje na jego temat, a mające bardzo nieprzyjemny posmak pchania go w jakieś karierowe świństwa.

      – Więc mama chce, abym ja był po prostu tajnym adiutantem pani – ordynarnie oczyma wskazał księżnę. – Wie mama chyba o zasadniczej sprzeczności syndykatu i partii wojennej, która jest wierną naszemu wodzowi. Oni by chcieli dyplomatycznie opanować Chińczyków i uratować….

      – Cicho, cicho… —

      – Nie będę cicho. Ja was wszystkich zadenuncjuję…

      – Nic nie rozumiesz, dziecko. Ja ciebie już wychowywać dalej nie potrafię. Nie chcę, abyś niszczył stosunki z ludźmi tak sobie życzliwymi jak Irina Wsiewołodowna. Mówiła mi, że była u ciebie w szkole i że byłeś niegrzeczny. Dlaczego? Nie trzeba zniechęcać do siebie ludzi chętnych… (Wiedział, co to za chętki. Czy ta mama zgłupiała, czy spodlała tak z tym „panem Józefem”?)

      – Czy mama nie wie – zaczął, ale musiał spojrzeć na tamtą i sparaliżowany okrutnym, żółto-zielonym błyskiem jej oczu urwał. – Czy mama jest tak naiwna – i urwał znowu.

      – Ja chcę tylko, żebyś umiał ocenić dobroć Iriny Wsiewołodowny, która obiecała wprowadzić cię w świat polityczny. Jesteś przeznaczony na adiutanta Generała-Kwatermistrza – (tak mówili o nim tylko w pewnych sferach). – Nie możesz być takim zwykłym, głupiutkim oficerkiem – musisz poznać wpierw ludzi wybitnych i wiedzieć, jak się zachować w sytuacjach nader skomplikowanych – musisz też nabrać ogłady, której niestety takim przeciwnikiem był twój nieboszczyk-ojciec.

      – Proszę nie mówić o ojcu. Zrobię, co zechcę. Jeśli nie nabiorę sam politycznego rozumu, zostanę oficerem frontowym, do czego mam największą skłonność. Potrafię zginąć bez parszywych form intelektualnych, wymaganych w jakichś parszywych politycznych salonikach, w których robi się bezsilną politykę kompromisu…

      Księżna (szczęśliwa). – Panie Zypku – jeszcze herbaty. Z pana zdolnościami szkoda, aby pan robił to, co za pana byle dureń potrafi. A przy tym będzie pan miał punkt obserwacyjny świetny. Człowiek zajmujący się literaturą nie powinien odwracać się od życia i to wtedy, jeśli ono chce mu pokazać swą twarz z najciekawszej strony. —

      – Zupełnie inne na to mam poglądy. – (Księżna uśmiechnęła się ironicznie: „on ma poglądy!”) – — Życie nic z literaturą wspólnego nie ma – chyba u autorów, którzy w ogóle do literatury nie należą – są bezmyślnymi fotografami jakichś zatęchłych kącików rzeczywistości. Literatura właśnie – nie teatr i nie poezja, tylko proza – stwarza nową rzeczywistość według teorii Chwistka. Teoria ta bezsilna jest wobec sztuki czystej, ale na szczęście to coś, czego nawet nie rozumiem, zanika w naszych oczach. Rozumiem właśnie twórczość nie jako produkowanie tej idiotycznej, nikomu niepotrzebnej tak zwanej „czystej formy” i nie jako odwalanie rzeczywistości, tylko jako stwarzanie rzeczywistości nowej, do której uciec można od tej, której mamy dosyć po same gardła…

      – No czy tak bardzo dosyć, panie Zypulka – śmiała się już otwarcie Irina Wsiewołodowna.

      Matka. – Zypciu! Jak ty mówisz ordynarnie! Ty musisz zacząć bywać… – Księżna spoważniała.

      – Panie Zypku: Sturfan Abnol, ten schizofrenik, ten genialny marzyciel wcielonej pustki, zawrócił panu głowę swymi teoriami. To dobre w teatrze Kwintofrona Wieczorowicza – dodała widząc oburzenie na „jasnej twarzyczce” Lilian – w teatrze w swoim rodzaju nadzwyczajnym. Tam jest miejsce dla niego, artysty – bo artystą jest, mimo że twierdzi, iż sztuki nienawidzi – tam, gdzie właśnie zupełna pustka w znaczeniu nieobecności wszelkiej treści realnej wciela się naprawdę w życie jako zbiorowa twórczość artystyczna. Indywiduum się w sztuce skończyło. Bo w to wytwarzanie nowej treści urojonej, w przeciwieństwie do jakiegoś dawnego formizmu, nie wierzę. Byłam raz i nic – dosłownie nic. Ale musimy tam pójść razem. Lilian już w przyszłym tygodniu wystąpi po raz pierwszy w cudnej burdelesce swego Sturcia czy Fania. Ale literatura – mówiła dalej swym najbardziej uczonym stylem – nie tkwiąca silnie w podłożu społecznym danej chwili, bojąca się jadowitych problemów i dalekich horyzontów dla jakichś dydaktycznych urojeń; chęci podnoszenia mas, musi być fałszem, narkotykiem „tretiawo razriada” dla ludzi słabych, nie mogących wziąć za kark najprostszej rzeczywistości. Sam Abnol przerzuca się na teatr z całym swoim niby hyperrealizmem… (Nieletni fornikator był zgnębiony na miękko. Rosyjski przewlekły akcent działał na niego jak johimbina).

      – Co za pomieszanie pojęć w tej biednej rudej głowie – zaczął Genezyp programowo – wyższościowo, ale nie wystarczyło mu materiału i odwagi i utknął. – Niech pani lepiej postawi jasno kwestię wobec mamy. Skąd ta cała życzliwość dla mnie? Chce pani mieć okaz dla obserwacji? Chce pani na mnie wykonać jeszcze jakiś piekielny eksperyment, bo się pani nudzi. O, gdyby mama wiedziała wszystko!

      – Wie – nie skłamałam nic. Mama mnie rozumie jako kobieta. Nieprawdaż, baronessa?

      – O, jak ja jednak panią znam! – Zakrył twarz rękami purpurowy ze złości i wstydu. Jakiż był piękny! Szkoda! Lilian pochłaniała nierozczłonkowaną, niezrozumiałą „istotę życia” podświadomymi ssawkami. Coś się w niej prężyło do skoku – jeszcze chwila, a będzie wiedzieć wszystko. To wiedzieć i potem wkręcić w to Abnola i wszystko inne dalej – położyć się na życiu, jak pantera na dogonionej antylopie, odpocząć, a potem chłeptać żywą krew… Znowu nadstawiła różowe uszki pod niewinnymi blond-kosmykami.

      – Nic-a-nic mnie pan nie zna i nie pozna nigdy. „Poznaj mię dobrze, bo wkrótce utracisz, jak sny przez dobre duchy malowane” – co to: Słonimski, czy Słowacki? A wsio rawno!Głupie poetniki. Pan jest dziecko – biedne, okrutne dziecko. Kiedyś pan zrozumie wiele rzeczy, ale wtedy może być za późno, za późno… – Coś zajęczało w jej głosie, zajęczało powoli coraz bardziej jej biedne serce. Była teraz jak duża, przemądrzała i bardzo biedna dziewczynka. Genezypa zdławiła za gardło jakaś wstrętna litość. – Pan mnie sądzi fałszywie. Pan jest z tych, którzy prócz siebie nikogo od środka nie pojmą – nigdy – w tym pana szczęście i nieszczęście. Pan będzie dotykał życia przez ciepłe, grube rękawice – już nie przez gumę – pana nic nie zrani, ale nie dojdzie pan nigdy do całkowitego szczęścia w uczuciu. – („Sama jest taka” – pomyślał leniwo Zypcio). – Skąd pan wie, przez co ja przeszłam, i co cierpię teraz. Człowiek z bólu może pokąsać rękę, która go gładzi. Pan zastępuje mi synów, których tracę – każdego inaczej. Maciej jest obcy, a Adam nie wyjdzie już stamtąd… – (Załkała na sucho i opanowała się natychmiast). – I zamiast cenić mamę, że jest tak liberalną matką, pan nią za to właśnie pogardza.

      – Matki nie powinny wglądać w brudne męskie sprawki synów, o ile nie przekraczają one granic kryminalnych… Sprawki, nie matki. Cha, cha! – śmiał się nieprzytomnie jak bohater Przybyszewskiego. – Baronowa, przygotowana snadź na wszystko, nie drgnęła nawet.

      – Księżna jest bardzo zdenerwowana i opuszczona. Książę i markiz Scampi musieli wyjechać do stolicy, a książę Adam jest aresztowany. Pomyśl – jest sama – chodzi o to, ażeby miała młodego przyjaciela. Młodość to wielka rzecz. Ileż jej idzie na marne, gdy dla kogoś mały jej kawałeczek może być tą wielką dźwignią, dopełniającą jego układ sił… („Język »pana Józefa«” – z obrzydzeniem bąknął w myśli Zypcio. „Ja mam być podręcznym akumulatorem energii dla tego babska!”).

      – Tak – moją uboczną misją na tym nędznym


Скачать книгу