Dzieje grzechu. Stefan Żeromski

Читать онлайн книгу.

Dzieje grzechu - Stefan Żeromski


Скачать книгу
i ujrzał w oddali sarnę, co ucieka…”.

      „Położyłam list Pana wśród ogromnych jak cały stół rachunkowych schematów, przykryłam go jeszcze większym arkuszem ceduł przychodu. Z wierzchu położyłam czysty arkusik. Miałam pisać… Podniosłam oczy z myślą radosną, że mogę pisać do Pana. Czy Pan uwierzy, czy Pan uwierzy, co się wówczas stało? Oto dwa dzikie gołębie ukazały się w czystym kwadracie okna. Leciały jeden obok drugiego nad Warszawą, chyżo szyły w powietrzu, pod chmurami. Ruch ich skrzydeł ledwie można było okiem pochwycić. Zaczęłam śledzić oczami, co się też stanie, śledziłam tak długo, dopóki mi nie znikły w błękicie. Widzi Pan… Czyż to jest zwyczajne zjawisko? Nie trzeba mi pisać smutnych rzeczy, których nie rozumiem, nie trzeba martwić słowami »gdyby mógł wytłumaczyć, co to znaczy«…”.

      „»Bon vieux marin, franc capitain de haut bord, vous dormiez la nuit, vous – et, le jour, vous vous battiez! Vous n'étiez pas un Paria intelligent comme l'est devenu votre pauvre enfant59…«

      Słowa przypominające najwcześniejsze dzieciństwo, wstępną i pierwszą klasę. W notatniku mojej matki, w książeczce oprawionej w zieloną skórkę ze złoconymi brzegami, były te słowa Alfreda de Vigny. Zachwycały moją wyobraźnię dziecięcą, zachwycały bardziej bezgranicznie niż wszystko, co mię porywało później. Pierwsze przeczucie i przedpojęcie sztuki… Przez ileż to lat leżały we mnie te słowa.

      W dzieciństwie upajałem się nimi, nie wiedząc dobrze, co znaczą, deklamowałem je, marszcząc czoło jak człowiek dorosły, jak straszny dla mnie i tajemniczy Chatterton. Mówiłem je sobie głośno dlatego, żeby słyszeć szelest i harmonię szumnolotnych wyrazów. A dziś oto przyszły znów do mnie – i błyszczą jak świętojański robaczek w mroku mojej nocy… Ach, ileż prawdy zawierają te słowa! To mój rodzinny dom, lato na wsi, góry, staw, rzeka, cudowna moja matka…”.

      „Jedna z najradośniejszych chwil mojego życia była ta, kiedy wyczytałam w liście Pana, że we mnie nie ma zdrady. Tak, nie ma. Mój list nigdy Panu nie przyniesie nic złego. Wiem to na pewno, że nigdy nie wniosę do życia Pana żadnego rozdźwięku, nigdy nie stworzę sytuacji bolesnej, w której trzeba by coś kłaść na szalę i łamać się. Mówiono mi, że dziwnie nadaję się na siostrę miłosierdzia. I rzeczywiście, czasem samej sobie wydaję się siostrą-mniszką, która dusze ludzkie bierze ostrożnie i pobożnie w ręce, jak biedne, pogniecione, więdnące kwiaty. Pod moim tchnieniem może się rozwiną zwarzone pąki. Chciałabym być jak biały posąg… Prawda, Panie, że biały posąg, choćby był płaszczem purpurowym okryty, białości swej nie traci?…

      Musimy dużo zrobić dla ludzi, tak dużo, iżby szczęściem z dokonanych rzeczy zasypać otchłań rozłąki – jak różami… Prawda, Panie? Bo cóż począć? Pan jest Dal, niepochwytna Dal, wyciągająca ręce do mojej Tęsknoty. Idziemy ku sobie – Dal i Tęsknota. Kiedyż spotkają się nasze ręce i kiedyż znowu nastąpi cud, a serce uwierzy, że Dal nie jest legendą… Dwoje nas tylko w czasie i przestrzeni. Prawdziwe i czyste są moje oczy i zawsze będę mogła śmiało patrzeć nimi na Ciebie… Zawsze będę mogła posyłać Ci ten sam błękitny uśmiech pogody.

      Błogosławioną niech będzie ta droga, która ku tobie wiedzie, ku zaraniu… Głucha Tęsknota wzywa w moim łkaniu… Dziś mi się marzy tajemniczy eden, dokąd się wchodzi przez wieki raz jeden… Pośród rumowisk i skalnych okruchów marzę komunię nieskalanych duchów, co się poznały w błysku piorunowym i zapłonęły, i świecą dniom nowym…”.

      „Gdyby dusza ludzka mogła umrzeć i stać się trupem, gdyby dusza ludzka była trupem, a ciało, co je i pije, zostało sobą, byłoby tak z człowiekiem, jak teraz ze mną. Nic przede mną i nic za mną. Kopczyk popiołu leży przede mną na tacy. To Twoje umiłowane listy, Panno Ewo. Przed chwilą je spaliłem. Spaliłem Twe listy. Oto, co się stało. Wczoraj była moja sprawa. Przegrałem ją haniebnie, z kretesem. O rozwodzie ani teraz marzyć! Muszę płacić mojej »żonie« alimenta podwyższone, a to przyszło akurat w sam czas, kiedy jestem już bez złamanego szeląga, owszem, w długach. Adwokat mój radził mi dobrodusznie, żeby wszystkiego już zaniechać. Dać za wygraną. Ponieważ od dawna byłem przygotowany na wszelkie ewentualności, więc ta decyzja konsystorska, nie zastała mię nieprzygotowanym. Byłem przygotowany materialnie i moralnie. I moralnie, Panno Ewo! Wyrzekam się Pani, opuszczam Warszawę, przyjmuję miejsce zarobkowe i jutro – to jest nie jutro, tylko, żal się Boże! dziś – wyjeżdżam.

      Tak, dziś wyjeżdżam. Dokąd jadę i gdzie będę – nie zawiadamiam Pani i nie zawiadomię nigdy. Jest to mój ostatni list i ostatnie pożegnanie. Tak długo, tak dziwnie długo piszę. Nie znać w tym piśmie człowieka silnego – nieprawdaż? Nie widać potęgi woli, którą lubiłem się przechwalać. A jednak jestem silnym człowiekiem. Jestem jednym z najsilniejszych ludzi na świecie. Nie – nie! Jestem najsilniejszy ze wszystkich ludzi na ziemi! Opuszczam Panią dobrowolnie, świadomie, w chwili tej, kiedy mógłbym Cię ujrzeć za parę godzin, kiedy mógłbym… Dniu straszliwy, po cóżem cię dożył!

      Cóż mogłoby być z nami, Panno Ewo? Nie mogę Pani poślubić, gdyż mam żonę, z którą skuty jestem aż do tej chwili, kiedy żyć przestanę albo kiedy ona żyć przestanie. Kocham – ach! – nie kocham, lecz czczę w Pani wcielenie czystości, uwielbiam ducha Twego, otaczam najgłębszymi honorami Twój honor. Jestem jak oficer, który ma powierzony sztandar armii. Mógłbym Cię kochać w tajemnicy, oszukiwać, zdradzać, podchodzić Twoich rodziców, może nawet, może nawet… Nie, nie będę Twoim kochankiem! Oddałem losowi moje szczęście, jak oficer zwyciężony oddaje szpadę nieprzyjacielowi. Nie zobaczę Cię więcej. Widziałem rozpacz i trwogę w oczach Twojej Matki, Panno Ewo, i wziąłem samego siebie za gardło z krzykiem: – Byłbyś ostatnim gałganem, gdybyś nie odszedł. – A zresztą – mówię całą prawdę: Matka Pani błagała mię, żebym Cię nie gubił! Przyrzekłem, że się usunę. Usuwam się. Dlatego to – niech Pani o mnie zapomni…

      Może po latach życia, może po śmierci, jak poeta wierzy,

      u Boga w niebie,

      po wiekach wieków kiedyś spotkam Ciebie

      i tam przynajmniej odetchnę wraz z Tobą…

      Czarowne, dziecięce złudzenie! Mój męski rozum wie, że nie spotkam przecie Pani »u Boga«, nie spotkam nigdzie i nigdy.

      Oparłem przed chwilą na ścianie ręce, czoło, usta.

      Szlochałem. Żegnaj! Pisałem w jednym z listów za dni szczęśliwych, kiedy jeszcze świeciła mi jutrznia nadziei, że proces wygram – pisałem urywek z Otella… Jakże to dla mnie w tej chwili straszliwe wspomnienie! Wówczas, gdym to pisał, błąkała mi się w duszy obawa tej chwili. Dziś przyszła sama rzecz! W tej chwili zabijam Cię jak Otello. Stokroć gorzej niż Otello! Tamten zabił i mógł wiedzieć czy słyszeć na dnie więziennego lochu, że trumnę zabito i oddano ziemi. I nic już nie ma! – A ja? Ja zabijam, ale usłyszę w mym miejscu wygnania, po dniach, miesiącach czy latach, że wyszłaś za mąż.

      Dosyć – och, dosyć! Dosyć, bo mi się wydaje, że nie włosy mam na głowie, lecz języki płomienia.

      Latam w pokoju i dlatego tylko nie duszę się rzemieniem od kufra, który obok mnie leży, że jutro – nie! że dziś, za parę godzin muszę odjechać.

      Jechać! Dzień ten świtający podleciał do mnie, jak z dawien dawna ukartowana zasadzka, jak straszliwa pułapka. I oto ja sam, ja sam, przyczyniłem się do tego na siebie wyroku. Ja sam, dobrowolnie Cię rzucam! Czyżem oszalał! Ja sam! Uszanuj we mnie to męstwo niebłagane jak śmierć. Gdy już zapomnisz o wszystkim, gdy już będziesz cudzą, o tym jednym nie zapomnij, bo to było – przysięgam na moją duszę! – ponad wszelkie siły człowieka. Nigdy już nic podobnego w życiu nie spotkasz. I ja nic już takiego w życiu nie spełnię.

      To jest we


Скачать книгу

<p>59</p>

Bon vieux marin, franc capitain de haut bord, vous dormiez la nuit, vous – et, le jour, vous vous battiez! Vous n'étiez pas un Paria intelligent comme l'est devenu votre pauvre enfant (fr.) – Dobry stary marynarzu, szczery kapitanie z wysokiego brzegu, pan spał w nocy, a za dnia pan walczył! Nie jest pan inteligentnym pariasem, jakim stało się pańskie biedne dziecko; por. Alfred de Vigny, Chatterton, akt III, sc.1. [przypis edytorski]