Kobieta bez skazy. Gabriela Zapolska

Читать онлайн книгу.

Kobieta bez skazy - Gabriela Zapolska


Скачать книгу
my… ale Halski?

      – Ach, moja droga, i on w takim wypadku nie zasługuje na zajmowanie się nim.

      I mrużę oczy.

      I mówię:

      – Niezły twój turban! Gdzie kupiony? Czy sprowadzony?…

      Ale ona nie daje za wygranę.

      – Bo widzisz – ciągnie już rozzuchwalona – Halski to jest właściwie rozpustnik.

      – ?…

      – Tak. Wiem, jakie wyznaje zasady.

      – Mówi zawsze, że dla niego kobieta zaczyna być kobietą dopiero od tej, która choćby raz upadła.

      – Nic podobnego nie słyszałam z ust tego pana.

      (Kłamię, bo mówił mi to rzeczywiście niezliczoną ilość razy).

      Ale dodaję z uśmiechem:

      – Widzisz więc, że jeżeli ta… pani… w Warszawie…

      – Ta jego metresa?

      Oglądam się dokoła.

      – Pst! Nie mów tak głośno takich wyrazów. – Jeżeli więc mówię, ta pani go rzeczywiście pociąga, to w takim razie musi być z nią tak, jak ja przed chwilą mówiłam.

      – To jest…

      – Nie może być uczciwa. Musiała bowiem (prawie szeptem): – Upaść…

      – No tak… ale z nim.

      – Więc?

      – No to…

      I Maryla sama nie wie, co powiedzieć.

      Nagle dodaje bardzo szybko:

      – A kto wie… może pomimo to być bardzo uczciwa.

      Tu już – rozumiesz, Helu – naprawdę się oburzyłam. Jak widzisz, mam rację, pisząc, iż Maryla jest na drodze zgubienia klucza do komnat Safony.

      – Nie rozumiem cię! – mówię z wyniosłym chłodem, który naprawdę pochodzi z głębi mych niewzruszonych przekonań. – Czy usprawiedliwiałabyś kobietę, mogącą się zapomnieć aż do tego stopnia?

      Na pucołowatą twarz Maryli wybiega rumieniec.

      – Skoro kocha…

      Jest komiczna, bo silnie zapudrowuje swoją dawno przekroczoną trzydziestkę. A wymawia tak nieśmiało, tak jakoś dziwnie to „skoro kocha”…

      Mam właściwie ochotę parsknąć śmiechem, ale to jest mgnienie oka. Oburzenie moje wzrasta. I to naprawdę, Helu. Tak we mnie coś drga, coś nerwowo drga. Gdy zaczynam mówić, nie poznaję mego głosu. Brzmi twardo, jakby ktoś siekł kwiaty szpicrutą.

      – Nic nie usprawiedliwia kobiety z podobnego kroku. Nic. A miłość tembardziej. Skoro kocha, więc kocha bez skazy. Rozumiesz mnie, Marylo?

      I szybko, wyniośle odchodzę od niej, bo czuję, że nie powiem nic więcej, że coś ze mnie, z mego serca, wypełza i dławi mnie. Nie chcę bowiem dyskutować o formach namiętności w tej właśnie chwili. Czynię to chętnie, ale z mężczyznami i gdy mi to przynosi pewną miłą senzację – tak, bezużytecznie wznieca we mnie to tylko gniew, jakiś bezrozumny prawie…

      Lecz – przeciw komu?

      Czy przeciw Maryli, czy przeciw tym dwojgu tam w Warszawie? Właściwie nie powinnam nawet myślą ku nim podążać. To mnie już kala i dręczy. Są to czyste objawy zezwierzęcenia, a tylko obłudnicy wmawiają w otoczenie, iż jest to godzina Cudu i tym podobnemi fioriturami upiększają najszpetniejsze zbrodnie przeciw anielskiej linji naszej, kobiecej Piękności. Pomijam już Dostojność skromności kobiecej, dalej Majestat nieskalanej cnoty, która jedna rzeczywiście musi stanowić istotny czar i urok w miłości. Ci, którzy mówią inaczej, czerpią swe argumenta w samolubnej rozpuście, w niczem więcej…

      Tak muszą rezonować w tej chwili Halski i ta jego metresa.

      Z jakąś dziką nienawiścią piszę te słowa, Helu…

      Ciekawe. Nienawidzę w tej chwili Halskiego. Tembardziej, że muszę go wykreślić już zupełnie z listy możliwych kandydatów do mej ręki…

      Cofam się zatem w cień i – czekam.

      Fatalne!

TwojaRena

      List dziesiąty

      Co? Każesz mi właśnie walczyć? Mówisz, że tą moją cnotą zwyciężę? Ależ, Helu, na to trzeba kochać, a ja go nie kocham. Nie rozumiem, dlaczego tak koniecznie chcesz mnie wydać za tego mizernego profesorzynę, nie bardzo tak znowu błyszczącego intellektualnie, rozpustnika i o niepewnym charakterze. Przyznam ci się, że nic mnie do niego nie pociąga, a ta jego piękność fizyczna tak z oddalenia wydaje mi się nawet problematyczna. Odkrywam w jego twarzy doprawdy stygmaty tej nieokiełzanej zmysłowości, jakby zastygła pod maską, która musi w danej chwili przekształcić jego śliczne greckie rysy w szpetotę maszkarona jakiego średniowiecznego tumu. I nie winszuję tego objawienia owej metresie, więżącej go już cały tydzień tak silnie, że nawet ani słowem się ku mnie nie zwróci. Najlepiej zatem zrobisz, nie pisząc mi o nim wcale. – Drogi moje i jego rozchodzą się zupełnie. Ja patrzę w słońce i gwiazdy, on czołga się po ziemi…

      A więc przestaje istnieć dla mnie.

      Wyobraź sobie – Ali Kaswin zasypuje mnie kwiatami i sonetami. Właściwie powinnam być z tego więcej niż rada. To jest mój genre. Słodki zapach tuberoz, przystrojonych w bladolila papiery, wita mnie co ranka. Często dołączony bywa sonet. W mussetowskim stylu. Chcesz? Ostatni.

      Proszę, niech Pani przyjmie jeszcze raz te kwiaty.

      Żal mi, żem Panią wierszy mych czytaniem męczył,

      I odkąd list od Panim dostał, myśl mnie dręczy,

      Że nie prędko Pani salon, cudny, popielaty

      Ujrzę utkany jasno w wzorzyste makaty

      I ciche sny złociste, by z siatki pajęczej…

      Pozwól, niech, gdy tam jutro jak ten pazik z Tęczy

      Znów przyjdę Cię przeprosić z racji czasu straty

      I żegnać – niechaj zostanie Pani po tej chwili

      Pamięć. A gdy odejdę, niech Ci, Pani, w ciszy

      Kwiat ten opowie wszystkie mego życia bole…

      Może – gdy Pani czasem nad nim się pochyli,

      W tym kwiecie Pani cichej skargi ton usłyszy

      . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

      Weź Pani go – i postaw u siebie na stole!

      Ot – cacko! Jak i ten Ali. Delikatne chłopię o wielkich, szafirowych oczach. Sądziłam, że już takiego coś niema na świecie, zwłaszcza w obecnem społeczeństwie. I patrz – jest. I patrz – przyplątało się to do mnie, smukłe, ciche, bardzo nie kabaretowe, piszące poezje i kochające nie mnie, ale potrzebę kochania. Przyglądam się temu ze ździwieniem i pewnem nabożeństwem. Tak się to rumieni pod moim wzrokiem, choć, daję ci słowo, nawet używam ten wzrok „na codzień”, bez żadnych domieszek. I nigdy przy Alim nie potrącę o oddrzwia komnat Safony. Bo to niepotrzebne. On i tak cały płonie, jak ten stos ofiarny. Gra we mnie często przekorna chęć wydobycia z niego ohydnych jakichś strun, które przecież musi mieć na dnie. Ale siedzi ciągle przedemną w ekstazie, jakby miał jeszcze mundurek studencki, i mówi:

      – Pani jedna… pani…

      Brakuje więc mandoliny.

      Co?

      Właściwie


Скачать книгу