Tajny agent. Джозеф Конрад

Читать онлайн книгу.

Tajny agent - Джозеф Конрад


Скачать книгу
u stóp klatki schodowej huknęło mazura z bezczelną natarczywością. Klawisze zapadały się i podnosiły w tajemniczy sposób; wyglądało to na popis jakiegoś pospolitego i zuchwałego ducha. Potem wszystko ucichło. Przez chwilę Ossipon wyobrażał sobie tę rozgorzałą od świateł salę zamienioną w straszną, czarną jamę pełną kotłującego się wstrętnego dymu, zawaloną ohydnym rumowiskiem ceglanego gruzu i okaleczonymi ciałami. Ujrzał tak wyraźnie obraz zniszczenia i śmierci, że wstrząsnął się znowu. Jego towarzysz rzekł z miną spokojną i zarozumiałą:

      – W gruncie rzeczy bezpieczeństwo człowieka zależy tylko od jego charakteru. Bardzo jest mało na świecie ludzi o charakterze tak opanowanym jak mój.

      – Ciekawym, jakeście do tego doszli – burknął Ossipon.

      – Siła indywidualności – rzekł tamten, nie podnosząc głosu; krzepki Ossipon słysząc to zdanie z ust człowieka o tak nędznej postaci, przygryzł dolną wargę. – Siła indywidualności – powtórzył człowieczek z ostentacyjnym spokojem. – Mam środki po temu, aby być śmiercionośnym, ale rozumiecie, że ten fakt sam przez się nie jest dla mnie żadną ochroną. Broni mnie tylko przekonanie tych ludzi, że swoich środków użyję. Wierzą w to. Nieodparcie. I dlatego jestem śmiercionośny.

      – Wśród nich są także silne indywidualności – mruknął złowrogo Ossipon.

      – Możliwe. Ale widać chodzi o stopień siły, bo na przykład ja się ich nie boję. Na tym polega ich niższość. Oni nie mogą być inni. Ich charakter jest ugruntowany na konwencjonalnej moralności. Opiera się na społecznym porządku. Mój charakter wolny jest od wszystkiego, co sztuczne. Oni są skrępowani mnóstwem konwencjonalnych przepisów. Związani są z życiem, które w tym wypadku jest tworem historycznym, zależnym od różnych względów i ograniczeń, złożonym, zorganizowanym tworem wystawionym zewsząd na ataki; tymczasem ja związany jestem ze śmiercią, która nie zna żadnych ograniczeń i której atakować nie można. Moja wyższość jest oczywista.

      – Ujmujecie to w sposób transcendentalny – rzekł Ossipon, śledząc zimny połysk okularów. – Słyszałem niedawno, jak Karl Yundt mówił coś bardzo podobnego.

      – Karl Yundt – mruknął tamten pogardliwie – delegat Międzynarodowego Czerwonego Komitetu, był przez całe życie pozującym cieniem. Jest tu was trzech delegatów, prawda? Nie będę określał dwóch pozostałych, bo jednym z nich wy jesteście. To, co wszyscy trzej mówicie, nie ma w ogóle żadnego znaczenia. Jesteście szacownymi delegatami do spraw propagandy rewolucyjnej, ale w tym sęk, że nie tylko nie potraficie myśleć niezależnie, zupełnie jak pierwszy lepszy szanowany kupiec czy dziennikarz, lecz żaden z was nie ma siły charakteru.

      Ossipon nie mógł powstrzymać odruchu oburzenia.

      – Czegóż wy od nas chcecie? – wykrzyknął stłumionym głosem. – I nad czym pracujecie sami?

      – Nad udoskonaleniem zapalnika – brzmiała stanowcza odpowiedź. – Cóż znaczy ta krzywa mina? Widzicie, nie możecie znieść nawet wzmianki o czymś decydującym.

      – Ja się wcale nie krzywię – warknął brutalnie udręczony Ossipon.

      – Wy, rewolucjoniści – ciągnął tamten ze swobodną pewnością siebie – jesteście wszyscy w niewoli u porządku społecznego, który się was obawia; w niewoli zupełnie takiej samej, jak policja broniąca tego porządku. To jasne, że jesteście jego niewolnikami, ponieważ chcecie ten porządek zrewolucjonizować. On rządzi zarówno waszą myślą, jak waszymi czynami, i dlatego ani wasze myśli, ani wasze czyny nigdy do niczego nie doprowadzą. – Zamilkł spokojnie, rzekłbyś, ostatecznie, i prawie natychmiast podjął znów: – Nie jesteście ani o włos lepsi od sił przeciw wam zgrupowanych… na przykład od policji. Któregoś dnia zetknąłem się nagle z komisarzem Heatem na rogu Tottenham Court Road. Nie spuszczał ze mnie wzroku. Ale ja na niego nie patrzyłem. Wystarczył mi jeden rzut oka. On myślał o wielu rzeczach – o swych przełożonych, o swej reputacji, o sądach, o swej pensji, o dziennikach… o tysiącu rzeczy. Ale ja myślałem tylko o swym doskonałym zapalniku. Komisarz Heat był dla mnie niczym. Był dla mnie osobistością tak mało znaczącą jak… nic równie błahego nie mogę sobie przypomnieć – z wyjątkiem może Karla Yundta. Jeden wart drugiego. I terrorysta, i policjant – obaj z tej samej beczki. Rewolucja, legalność – to przeciwne sobie posunięcia w tej samej grze, formy nieróbstwa w gruncie rzeczy identyczne. Oni prowadzą swoją grę – i wy, ideowcy, swoją. Ale ja w żadną grę się nie bawię; ja pracuję czternaście godzin na dobę i czasem przymieram głodem. Moje doświadczenia wymagają niekiedy pieniędzy, a wtedy muszę się obejść parę dni bez jedzenia. Patrzycie na moje piwo. Tak. Wypiłem już dwa kufle i zaraz wypiję trzeci. Dziś urządziłem sobie święto i obchodzę je w samotności. Czemu nie? Mam dość sił, aby pracować samotnie, zupełnie samotnie, w absolutnej samotności. Pracuję w samotności od lat.

      Ciemny rumieniec pokrył twarz Ossipona.

      – Nad idealnym zapalnikiem… co? – zadrwił bardzo cicho.

      – Tak – odparł tamten. – Dobrzeście to określili. Nie znaleźlibyście nic nawet w części równie ścisłego na określenie waszej działalności, włączając w to wszystkie wasze komitety i delegacje. To ja jestem prawdziwym ideowcem.

      – Nie będziemy się o to spierać – rzekł Ossipon, przybierając minę wznoszenia się ponad względy osobiste. – Przykro mi, że będę jednak musiał zepsuć wam święto. Dziś rano w Greenwich Park jakiś człowiek został wysadzony w powietrze.

      – Skąd o tym wiecie?

      – Już od drugiej wykrzykują tę wiadomość na ulicach. Kupiłem dziennik i wbiegłem tutaj. Potem zobaczyłem, że siedzicie przy tym stoliku. Mam dziennik w kieszeni.

      Wyciągnął gazetę – duży różowy arkusz, jakby zarumieniony od żaru swych przekonań, które były optymistyczne. Przebiegł go wzrokiem.

      – Aha! Mam. Bomba w Greenwich, w parku. Mało szczegółów na razie. Pół do jedenastej. Mglisty ranek. Skutki wybuchu odczuto aż na Romney Road i Park Place. Olbrzymia wyrwa w ziemi pod drzewem, pełna zmiażdżonych korzeni i połamanych gałęzi. Naokoło szczątki ludzkiego ciała rozerwanego na strzępy. To już wszystko. Reszta same dziennikarskie bzdury. Piszą, że to z pewnością zbrodniczy zamach na obserwatorium. Hm. Trudno temu uwierzyć.

      Конец ознакомительного фрагмента.

      Текст предоставлен ООО «ЛитРес».

      Прочитайте эту книгу целиком, купив полную легальную версию на ЛитРес.

      Безопасно оплатить книгу можно банковской картой Visa, MasterCard, Maestro, со счета мобильного телефона, с платежного терминала, в салоне МТС или Связной, через PayPal, WebMoney, Яндекс.Деньги, QIWI Кошелек, бонусными картами или другим удобным Вам способом.

      1

      savoir faire (fr.) – zręczność w postępowaniu z ludźmi. [przypis edytorski]

      2

      zamach, mający na celu wysadzenie w powietrze obserwatorium w Greenwich – 15 lutego 1894 r. w Greenwich Park na obrzeżach Londynu, ok. 50 metrów od budynku Królewskiego


Скачать книгу