Ludzie bezdomni. Stefan Żeromski
Читать онлайн книгу.nozdrzami. Szczególniej twarz panny Natalii przykuwała w owej chwili jego uwagę. Ta istota, pochłonięta przez zapach różany, zdawała się być niby jasny motyl, dla którego ten kwiat został stworzony i który sam jeden ma do niego tajemnicze prawo.
Spomiędzy ogrodów wydzierały się tu i ówdzie sczerniałe mury i kominy fabryk, podobne do wstrętnego kadłuba i obmierzłych członków jakiegoś pasożyta, który z brudu się rodzi i nim żyje. Nad wodą i daleko wzdłuż brzegu wlokły się domy przedmieścia biedne, ordynarne i małe. W pewnym miejscu otworzył się przed wzrokiem, jak czeluść, skład węgla roztrząsający na sąsiednie ściany, drzwi i okna swój czarny oddech. Daleko w przestrzeni widać było przymglony las Meudon.
– Cóż pani się najbardziej podobało w Paryżu? – rzekł Judym do panny Natalii, która obok niego siedziała.
Było to jedno z zapytań przygotowanych jeszcze wczoraj, jak lekcja.
– W Paryżu? – mówiła rozciągając ten wyraz z uśmiechem na ślicznych wargach. – Podoba mi się, to jest sprawia mi przyjemność, wszystko… Ruch, życie… Jest to jak burza! Na przykład w okolicy Gare Saint-Lazare – nie wiem, jak się ta ulica nazywa – gdy się jedzie w powozie i gdy się widzi tych ludzi pędzących trotuarami31, te fale, fale… Hucząca powódź… Raz widziałam powódź okropną u stryja, w górach. Woda nagle wezbrała… Wtedy chciało się wołać na nią: wyżej, prędzej, leć! Tu to samo…
– A pani? – zapytał Judym pannę Wandę.
– Mnie… to samo… – mówiła prędko – a oprócz tego Louvre. Tylko nie ten malowany. Fe!… Wie pan, tamten. Teraz, rozumie się, skieruje pan swoje pytanie do „ciotki” Joasi, chociaż od niej trzeba było zacząć, bo ona jest nauczycielką i kochaneczką. Widzi jegomość – mała rzecz, a wstyd. Otóż ja panu powiem. Pannie Joasi podoba się primo „Rybak”32, secundo „Myśl”, trzecio „Wenus”, czwarto… Zresztą nam się wszystkim ogromnie podoba i „Rybak”, i „Myśl”… Babci…
– Cóż to za myśl?
– To pan tego nawet nie wie! A wiecie co… „Myśl” wymalowana, w nowym ratuszu. Z zamkniętymi oczami, chuda, młoda, dla mnie osobiście wcale nieładna.
– Ach, w ratuszu…
– W ratuszu, ach… Teraz „Rybak” w galerii jakiej to?…
– Właśnie ciekawi jesteśmy, w jakiej? O to nam tylko chodzi… w jakiej… – wtrąciła babka.
– Zaraz… Myśli babunia, że takiego głupstwa nie wiem. O, przeprasza się delikatnie szanowną publiczność: za Sekwaną, w tym ogrodzie, gdzie to woda i te kaczki z czubami…
– Luksemburskim… – szepnęła panna Natalia.
– W Ogrodzie Luksemburskim!
– Zna pan „Rybaka” Puvis de Chavannes’a? – rzekła panna Podborska.
– „Rybaka”? nie przypominam sobie…
– Taki z pana znawca i paryżanin – drwiła panna Wanda wydymając wargi ze wzgardą.
– Alboż to ja jestem znawca i paryżanin? Ja jestem pospolity chirurg…
Kiedy to mówił, ukazał mu się obraz, o którym była mowa. Widział go przed rokiem i uderzony niewypowiedzianą siłą tego arcydzieła zachował je w pamięci. Z czasem wszystko, co stanowi samo malowidło, szczególną rozwiewność barw, rysunek figur i pejzażu, prostotę środków i całą jakby fabułę utworu, przywaliły inne rzeczy i zostało tylko czujące wiedzenie o czymś nad wszelki wyraz bolesnym. Wspomnienie owo było jak mętne echo czyjejś krzywdy, jakiejś hańby bezprzykładnej, której nie byliśmy winni, a która przecie zdaje się wołać na nas z ziemi dlatego tylko, że byliśmy jej świadkami. Panna Joanna, która rzuciła pytanie o „Rybaka”, siedziała na końcu ławki za obydwiema panienkami i babcią. Czekając odpowiedzi wychyliła się trochę i uważnie przyglądała Judymowi. Ten, z konieczności, patrząc w te oczy jasne, prawdziwie jasne, podniecony ich wynurzeniem zachwytu, które zastępowało w zupełności tysiąc słów opisu płótna Puvis de Chavannes’a, zaczął przypominać sobie nawet barwy, nawet pejzaż. Uniesienie tych oczu zdawało się przytaczać mu obraz, podpowiadać dawno zatarte wrażenie. Tak, pamiętał… Chudy człowiek, a właściwie nie człowiek, lecz antropoid33 z przedmieścia wielkiej stolicy, obrosły kłakami, w koszuli, która się na nim ze starości rozlazła, w portkach wiszących na spiczastych kościach bioder, stał znowu przed nim ze swą podrywką zanurzoną w wodę. Oczy jego spoczywają niby to na pałąkach trzymających siatkę, a jednak widzą każdego człowieka, który przechodzi. Nie szukają współczucia, którego nie ma. Ani się żalą, ani płaczą. „Oto jest pożytek wasz ze wszystkich sił moich, z ducha mojego…” – mówią doły jego oczu zapadłych. Stoi tam ten wyobraziciel kultury świata, przerażający produkt ludzkości. Judym przypomniał sobie nawet uczucie zdumienia, jakie go zdjęło, gdy słyszał i widział wrażenie innych osób przed tym obrazem. Skupiały się tam tłumy wielkich dam, strojnych i pachnących dziewic, mężczyzn w „miękkie szaty odzianych”. I tłum ten wzdychał. Łzy ciche płynęły z oczu tych, którzy tam przyszli obarczeni łupami. Posłuszni rozkazowi nieśmiertelnej sztuki przez chwilę czuli, jak żyją i co stwarzają na ziemi.
– Tak – rzekł Judym – prawda, widziałem ten obraz Puvis de Chavannes’a w Galerii Luksemburskiej.
Panna Joanna cofnęła się za ramię pani Niewadzkiej. Doktor ujrzał tylko jej białe czoło otoczone ciemnymi włosami.
– Jak tam panna Netka beczała… Jak beczała!… – szepnęła Judymowi panna Wanda prawie do ucha. – Zresztą my wszystkie… Mnie samej leciały z oczu łzy takie ogromne jak groch z kapustą.
– Ja nie mam zwyczaju… – uśmiechnęła się panna Natalia.
– Nie? – spytał doktor, leniwie mierząc ją wzrokiem.
– Bardzo mi żal było tego człowieka, szczególniej tych jego dzieci, żony… Wszystko to takie chude, jakby wystrugane z patyków, podobne do suchych witek chrustu na pastwisku… – mówiła rumieniąc się, a jednocześnie z uśmiechem przymykając oczy.
– Ten „Rybak” zupełnie podobny jest do Pana Jezusa, ale to jak dwie krople wody. Niech babcia powie…
– „Rybak”? A tak, podobny, istotnie,.. – mówiła stara pani, zajęta rozpatrywaniem krajobrazu.
Tramwaj wjechał w ulicę miasteczka Sevres i zatrzymał się przed piętrowym domem. Podróżni z imperialu mogli zajrzeć wprost do numerów austerii34. Nie był to widok dla panien. Pijany żołnierz, w kepi na bakier, obejmował wpół wstrętną dziewczynę i para ta wychyliwszy się z okna robiła do jadących małpie miny. Na szczęście tramwaj puścił się w dalszą drogę. Ledwie wydostał się za ostatnie domy mieściny, na pustą i smutną przestrzeń w szczerym polu, ściemniło się raptem. Zerwał się ostry wiatr. Las najbliższy oblókł się w jakąś szarą ciemność i wkrótce gęsty, gruby deszcz sypnął jak ziarno. W wagonach powstała panika. Smugi deszczu wdzierały się pod daszek tnąc z boku i zalewały ławki. Wszystkie panie zbiły się w gromadkę i w miejscu najbardziej zasłoniętym otuliły się sukniami, ile mogły. Judym po rycersku osłaniał je od deszczu swoją figurą. Gdy tak stał, plecami wsparty o poręcz, zauważył wysuniętą z głębi mnóstwa skupionych sukien czyjąś nóżkę. Stopa w płytkim lakierowanym pantofelku na wysokim obcasie wspierała się o żelazny pręt balustrady, a wysmukła noga w czarnej, jedwabnej pończosze
31
32
33
34