Emancypantki. Болеслав Прус

Читать онлайн книгу.

Emancypantki - Болеслав  Прус


Скачать книгу
Helenka wyobrażała sobie, że już jest w Wiedniu albo w Paryżu, że już spełniło się jej marzenie tylu lat!…

      W pobliżu dworca kolei i na dworcu tłok powozów był tak wielki, że kareta parę razy stawała. Nareszcie stanęła u podjazdu i panie wysiadły, a raczej utonęły w ciemnej fali tłumu, który kipiał u drzwi przysionka. Pani Latter była zakłopotana jak osoba, która rzadko widuje ciżbę; ale zachwyt Helenki wzrastał. Wszystko jej się podobało: zmarznięci dorożkarze, spoceni tragarze, obładowani futrami podróżni. Przypatrywała im się z ciekawością, odróżniając między nimi tych, co rwali się naprzód, i tych, którzy oglądali się za siebie, i nareszcie takich, którym było wszystko jedno, gdzie są: na dworcu czy w domu.

      Jakże ją bawił zgiełk, tłok, potrącanie – po tej ciszy i porządku, wśród którego dotychczas upływało jej życie.

      „Oto jest świat!… Tego mi potrzeba!” – myślała.

      Kamerdyner Solskiego zabiegł im drogę i wprowadził do sali pierwszej klasy. Trafiły na moment, kiedy Ada i pan Solski sadowili na kanapie swoją ciotkę od stóp do głów zawiniętą w aksamity i futra, spod których prawie nie było widać osoby, tylko słychać urywane francuskie zdania wyrażające obawę, czy noc nie będzie zanadto zimna, czy można spać w wagonie i wiele innych w tym rodzaju.

      Pani Latter usiadła obok starej damy, a Helenka ledwie miała czas przywitać się z nią, gdyż została otoczona przez gromadkę osób, które chciały ją pożegnać. Pierwszy przysunął się profesor Romanowicz, piękny brunet. Podał Helence bukiet róż i melancholijnie patrząc w oczy rzekł półgłosem:

      – I cóż, panno Heleno?…

      – I już!… – odpowiedziała, śmiejąc się, zarumieniona Helenka.

      – Jeżeli tak… – zaczął, ale musiał ustąpić panu Kazimierzowi Norskiemu, który wręczywszy bukiet Adzie podał siostrze pudełko cukierków mówiąc:

      – Nie żegnam się z tobą, tylko do widzenia, najdalej za miesiąc.

      – Do widzenia za miesiąc? – powtórzyła zdziwiona Helenka. – Przecie ty jedziesz do Berlina, nie do Rzymu…

      – Berlin, Rzym, Paryż, to wszystko leży pod jednym dachem, kiedy się raz wyjedzie za granicę…

      I cofnął się przed panną Solską, która po cichu spytała Helenkę, czy nie jest za lekko ubrana, i rumieniąc się szepnęła, że pan Kazimierz jej, Adzie, dał prześliczny bukiet.

      Rozległ się pierwszy dzwonek, na peron zaczęli tłoczyć się pasażerowie drugiej klasy, a i w pierwszej otworzono drzwi. Helenka odciągnęła Madzię na bok.

      – Wiesz – mówiła prędko – przed chwilą miałam scenę z mamą… istny wyjątek z dramatu!… Kazała mi klęknąć i modlić się, słyszałaś?

      – Przecież modlimy się co dzień nawet przed pójściem do łóżka, a nie dopiero przed taką podróżą – odparła Madzia.

      – Ach, ty i pensjonarki, wielka rzecz!… Ale nie o to chodzi… Mama wydała mi się bardzo rozstrojona, więc proszę cię, uważaj na nią i napisz mi, gdyby…

      – Helu! – zawołała pani Latter.

      Wszyscy zaczęli się żegnać. Pan Solski, ubrany tym razem w palto, podał bukiet Helenie, na którą gniewnie i melancholijnie spoglądał pan Romanowicz gładząc czarne wąsy. Ada rzuciła się na szyję Madzi, pan Kazimierz zajął się odtransportowaniem do wagonu aksamitnej ciotki. Ścisk, ruch, zgiełk powiększył się i Madzia ocierając łzy za Adą znalazła się na szarym końcu obok pana Romanowicza.

      – Już rozumiem – rzekł piękny profesor – dlaczego panna Helena bagatelizuje dawnych adoratorów. Ma Solskiego…

      – Co też pan mówi! – oburzyła się Madzia.

      – Czyliż nie widzi pani jego bukietu i jej spojrzeń?… Sapristi! takiego bukietu jeszcze nie było na naszej kolei…

      – Zazdrość mówi przez pana.

      – Nie zazdrość – odparł z gniewem – ale znajomość kobiet w ogóle, a panny Heleny w szczególności. To mnie tylko pociesza, że jak ja dziś zbladłem przy panu Solskim, tak on zblaknie przy jakim zagranicznym magnacie albo…

      Pociąg ruszył. Do Madzi zbliżyła się pani Latter i ciężko oparła się na jej ręku. Solski pożegnał obie panie z wielkim szacunkiem, a w chwilę po nim pan Kazimierz.

      – Nie odwieziesz mnie, Kaziu? – zapytała matka.

      – Jeżeli mateczka każe… Choć umówiłem się z hrabią…

      – Umówiłeś się, to idź – szepnęła, mocniej opierając się na ramieniu Madzi.

      Pan Romanowicz, który patrzył na nią z boku, ukłonił się grzecznie, ale z daleka, i odchodząc westchnął. W duszy Madzi powstała wątpliwość, za czym on wzdycha: za Helenką czy za dziesięciozłotowymi lekcjami u pani Latter? Ale natychmiast powiedziała sobie, że posądzając pana Romanowicza jest głupia i przewrotna – i to ją uspokoiło.

      Kiedy wsiadły do karety i wracały do domu, pani Latter spuściwszy okno wychyliła się parę razy, jakby jej brakło powietrza, a potem zaczęła mówić prędko i z ożywieniem:

      – To nic, niech się dziewczyna rozerwie. Ty przecie wiesz, Madziu, że ona nigdzie nie wyjeżdżała, a dziś i kobieta musi poznać świat. W podróżach żyje się prędzej, obserwuje się ludzi i wartość życia. Jak to smakuje łóżko po nieprzespanej nocy w wagonie; a jak człowiek tęskni do domu po hotelach!… I prędzej chce wracać, aniżeli zdawało mu się przed wyjazdem…

      Ostatnie zdania wypowiedziała ze śmiechem. Lecz ile razy w głąb karety padł blask mijanej latarni, Madzia spostrzegała na twarzy pani Latter przykry wyraz, który nie godził się ani z jej śmiechem, ani z wielomównością.

      – Bardzo jestem kontenta – mówiła dalej pani Latter – że ty wracasz ze mną. Obecność dobrego człowieka przynosi ulgę, a ty jesteś dobre dziecko… Gdybym mogła mieć jeszcze jedną córkę, chciałabym ciebie…

      Madzia milczała tuląc się w głąb karety i czując, że strasznie rumieni się. Ma też pani Latter za co chwalić ją, głupią i złą dziewczynę, która od koleżanek przyjmuje złote zegarki, a nie ma serca do Heleny!…

      – Ty, Madziu, kochasz rodziców? – zagadnęła nagle pani Latter.

      – Ach, pani!… – szepnęła Madzia nie wiedząc, co odpowiedzieć.

      – A przecie nie jesteś w domu już siedem lat…

      – Ale jak bym chciała być!… – przerwała jej Madzia. – Teraz to nawet nie lubię jeździć na święta, bo kiedy przyjdzie wracać do Warszawy, zdaje mi się, że umrę z żalu… Choć mi tu bardzo dobrze.

      – Płaczesz wyjeżdżając z domu?… – zapytała pani Latter niespokojnie.

      Madzia zrozumiała, o co chodzi.

      – To jest; ja płaczę – rzekła – bo jestem beksa… Ale gdybym miała rozum, to po cóż płakać?… Teraz zapewne nie płakałabym…

      – I nie mniej kochasz rodziców, choć tak rzadko widujesz ich?

      – Ach, pani, jeszcze więcej ich kocham… Naprawdę zrozumiałam, co to są rodzice, dopiero wówczas, kiedy mnie odwieźli na pensję i nie mogłam widywać ich co dzień…

      – Matka pieściła cię?

      – Czy ja wiem?… Alboż dziecko tylko za pieszczoty kocha? Moja mama nawet nie pieści nas tak jak pani Helenkę – mówiła


Скачать книгу