Emancypantki. Болеслав Прус

Читать онлайн книгу.

Emancypantki - Болеслав  Прус


Скачать книгу
znowu zakipiał gniewem.

      – Za pozwoleniem. Muszę pani przypomnieć, że ja jestem kalwin, a nasz ślub odbył się tylko w kościele katolickim; jeżeli więc nie mylę się (nie mówiłem o tym jeszcze z adwokatami), ślub ten… nie wiem, czy jest ważny w obliczu mego wyznania?… Dalej, zostałem przez panią wypędzony z domu, co chyba wobec sumienia równa się rozwodowi, zwłaszcza że potem nastąpiła kilkunastoletnia rozłąka… A nareszcie, gdybym miał mniej skrupułów, w Ameryce znalazłbym sposób zawarcia najlegalniejszego małżeństwa nie odwołując się do pani.

      – Więc po co ja mam prosić konsystorz o rozwód i może ponosić koszta?… – zawołała pani Latter z płonącymi oczyma. – Wracaj do swojej Ameryki i popełnij legalne dwużeństwo!… Ta, która obdarzyła cię synem, jest albo ofiarą oszustwa, albo…

      Eks-mąż schwycił ją za rękę.

      – Dosyć! – rzekł.

      Ale pani Latter czując przewagę mówiła ze spokojnym szyderstwem:

      – Czy ja chcę ją obrażać?… Mówię tylko, że jest jedno z dwojga: albo ją oszukałeś i wziąłeś z nią ślub, albo ona była twoją kochanką. Podziwiać cię będę, jeżeli wskażesz mi jaką trzecią alternatywę.

      Gość spokorniał.

      – Proszę pani, są rzeczy dziwne w Europie, a bardzo zrozumiałe w Ameryce. Żona moja… matka Henrysia – dodał – w czasie wojny była dozorczynią rannych i pomimo osiemnastu lat, a może właśnie dlatego – najskrajniejszą emancypantką. Szlachetna, wysoko ukształcona, pełna poezji, głosiła teorię, że prawdziwa miłość nie potrzebuje formułek… Więc gdy wyznałem, że ją kocham, i opowiedziałem moją historię, wzięła mnie za rękę i w sali pełnej rannych żołnierzy, ich krewnych i dozorczyń rzekła:

      „Kocham tego człowieka, biorę go za męża i będę mu wierną…”.

      I jest mi wierną.

      – Szczęśliwy człowiek – syknęła pani Latter – nie brakuje mu nawet przyjemnych złudzeń…

      Gość udał, że nie słyszy; spuścił głowę i mówił dalej:

      – Z biegiem czasu, kiedy nasz syn wzrastał, rosło i jej przywiązanie do mnie, i – skrupuły. Od kilku lat widywałem ją niekiedy płaczącą. Na próżno pytałem: co jej jest?… Nie odpowiadała. Wreszcie widząc, że jej smutek doprowadza mnie do rozpaczy, rzekła:

      „Duchy mówią, że gdybym umarła przed twoją pierwszą żoną, nie ja byłabym z tobą po śmierci, ale tamta. Lecz dodają, że gdybyś miał od niej akt uwalniający cię ze ślubu, w takim razie, choćby ona mnie przeżyła, będziesz po śmierci moim”.

      Ach – dodał – muszę panią objaśnić, że moja żona jest spirytystką, a nawet należy do mediów…

      Pani Latter siedziała z założonymi rękoma; gość patrzył z niepokojem, widząc w jej oczach tlejące iskry nienawiści.

      – Cóż pani na to?… – odezwał się tonem prośby.

      – Ja?… – odpowiedziała jak przebudzona. – Posłuchaj, Arnoldzie… Przez kilkanaście lat żyłeś z nie znaną mi kobietą… pieściłeś ją… masz z nią syna… Twoja jakaś tam sława wojskowa należała do niej, twoja praca – do niej, twój majątek – do niej…

      Zatchnęła się, lecz chwilę odpocząwszy mówiła dalej:

      – Przez ten czas ja musiałam dźwigać ciężar wdowieństwa bez jego korzyści… Pracowałam nad utrzymaniem w porządku kilkuset osób, wychowywałam dzieci… Borykałam się z ludźmi, z obawą o jutro, niekiedy z rozpaczą, podczas gdy wy tam byliście szczęśliwi na mój koszt… Dziś wiesz, co mam za to?… Dwoje dzieci, których los nie jest ustalony, a dla siebie bankructwo… Kompletne bankructwo!… Już nawet zalegam w opłacie komornego, a gdybym dziś sprzedała pensję i spłaciła długi, nie wiem… czy wyjdę w jednej sukni.

      W takiej chwili ty, który mnie obdarłeś ze swojej pomocy i osoby, ty przychodzisz do mnie i masz odwagę mówić:

      „Kochana pani, zaakceptuj moje postępowanie z tobą, ponieważ jednej z moich przyjaciółek… powiedziały duchy, że powinna awansować na legalną żonę!…”.

      Czyś ty oszalał, Arnoldzie, proponując mi coś podobnego?… A przecież ja się na to nigdy nie zgodzę… nigdy!… Chociażby moje własne dzieci u moich nóg konały z głodu…

      Zerwała się z zaciśniętymi pięściami.

      – Nigdy… słyszysz?… nigdy!…

      Przeszła się kilka razy po gabinecie, szlochając. Powoli jednak uspokoiła się i otarłszy oczy stanęła przed mężem.

      – No?… – rzekła krótko.

      Gość spojrzał na zegarek i także podniósł się z fotelu. Na jego ruchliwej twarzy malował się w tej chwili spokój.

      – Widzę – rzekł – że jesteś pani bardziej rozdrażniona, aniżeli można było przypuszczać. No, ale trudno… Każdy ma swoje racje…

      A teraz stawiam pani ultimatum.

      Jest nas czworo: mój syn, Henryk, jego matka, ja i pani. Mam bardzo mały majątek – dwadzieścia tysięcy dolarów… Ale ponieważ jakiś czas żyłem na koszcie pani, więc oddam jej z mego mienia – pięć tysięcy dolarów.

      Teraz idę do adwokata i powiem, co ma robić. Mniej więcej za miesiąc odbiorę kopię aktu i doręczę pani jej część pieniędzy… Rozumie się, niezależnie od opłaty za akta i od tych ośmiuset rubli, które winienem…

      – Jesteś!… – syknęła pani Latter.

      Lecz w tej samej chwili przyszło jej na myśl, że pięć tysięcy dolarów po kursie bieżącym wynoszą półósma7 tysiąca rubli…

      Gość niedbale machnął ręką, ukłonił się i wyszedł nie odwracając głowy.

      Pani Latter patrzyła za nim… patrzyła… a gdy skrzypnęły drzwi przedpokoju i na schodach rozległ się łoskot kroków odchodzącego, zalała się rzewnymi łzami.

      W kwadrans potem umyła twarz i dysząca zemstą poczęła snuć plany upokorzenia człowieka, który śmiał być szczęśliwym pomimo jej nienawiści.

      „Przebaczyłam mu, a on zaproponował rozwód!… Nędznik, krzywoprzysięzca, wielożeńca!… Jakżebym chciała mieć teraz wielki, ogromny majątek… Pojechałabym tam, do niej, i powiedziałabym:

      Możecie pobrać się z sobą, popełnić świętokradztwo… Ale w obliczu Boga, ty, kobieto, zawsze będziesz tylko jego kochanką, a twój syn nieprawym dzieckiem… Wobec Boga nigdy nie będziecie mężem i żoną, nie połączycie się nawet po śmierci, bo ja… nie uwalniam go od przysięgi…”.

      Ocknęła się i ją samą zdziwił tak mocny wybuch.

      „Ostatecznie – myślała – czego ja się drażnię… Dziecko nic nie winno, chyba tyle, że jest jego dzieckiem… A tamta, której nie wiem nawet nazwiska, warta swego wspólnika… Wypędziłam go, znalazł istotę godną siebie, i tak muszę nadal traktować ich stosunek: pogardliwie, nie dramatycznie.

      Ach, gdyby Solski oświadczył się nareszcie o Helenę!… Za długo trwa ta wulkaniczna miłość, o której wszyscy mówią i kompromitują dziewczynę… Miałabym pieniądze, a od nędznika nie przyjęłabym nawet tych ośmiuset rubli, które mi winien. Wtedy pokazałabym mu drzwi, bo właściwie co za wspólność ze mną może mieć jakiś pan Arnold…”.

      Pani


Скачать книгу

<p>7</p>

półósma (daw.) – siedem i pół. [przypis edytorski]