Chemia śmierci. Simon Beckett

Читать онлайн книгу.

Chemia śmierci - Simon Beckett


Скачать книгу
się przez zatkane zatoki Sama. Zapewne domyślali się, co go wydziela. Wychowani na wsi, dobrze znali cykl życia i śmierci. Muchy też musiały wzbudzić ich niepokój, senne brzęczenie przesycające upalne powietrze. Jednak wbrew oczekiwaniom nie znaleźli truchła owcy czy jelenia. Nagie zwłoki Sally Palmer, nie do rozpoznania w świetle słońca, całe poruszały się od falującej chmary robactwa buzującego pod skórą, wypływającego ustami i nosem, a także innymi, mniej oczywistymi, otworami ciała. Czerwie, które z nich wychodziły, tworzyły skupisko na ziemi, a potem odpełzały w szeregu. To chyba bez znaczenia, który z chłopców uciekł pierwszy, ale myślę, że był to Neil. Sam jak zawsze poszedł za przykładem starszego brata, starając się dotrzymać mu kroku w pędzie najpierw do domu, a potem na posterunek policji.

      A potem do mnie.

      Oprócz łagodnego leku na uspokojenie podałem Samowi dawkę antyhistaminy na katar sienny. Nie on jeden miał już wtedy zaczerwienione oczy. Neil też był wstrząśnięty tym, co odkryli, choć powoli odzyskiwał swój dziecięcy animusz. Więc to przede wszystkim on, a nie Sam, opowiedział mi, co się stało, zaczynając już przekuwać surowość tego doświadczenia w formę bardziej znośną, w opowieść, którą można przekazywać z ust do ust. I miał ją jeszcze opowiadać wielokrotnie, wiele lat po tragicznych wydarzeniach tego przedwcześnie dojrzałego lata, jako ten, którego odkrycie wszystko zapoczątkowało.

      Ale to nieprawda. To zaczęło się i żyło wśród nas już wcześniej, tylko nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy.

      Przyjechałem do Manham trzy lata wcześniej, późnym popołudniem wyjątkowo deszczowego marca. Gdy wysiadłem na stacji, zaledwie małym peronie na bezludziu, ukazał mi się zmyty deszczem krajobraz, pozbawiony zarówno konturów, jak i śladów ludzkiego życia. Stałem z walizką w ręku, chłonąc otaczający mnie pejzaż, prawie nie czując kropel deszczu skapujących mi za kołnierz. Wokół bagna i mokradła, płasko aż po horyzont, tylko gdzieniegdzie zagajnik nagich drzew.

      Nigdy przedtem nie byłem w Broads, nigdy przedtem nie byłem nawet w Norfolk. Ogarnęło mnie dojmujące wrażenie obcości. Popatrzyłem na tę otwartą przestrzeń, zaczerpnąłem zimnego wilgotnego powietrza i poczułem – minimalną – ulgę. Wprawdzie Manham nie wyglądało zachęcająco, ale nie było Londynem, a to już plus.

      Nikt nie wyszedł mi na spotkanie, nie zamówiłem też żadnego transportu ze stacji – nie wykazałem się aż tak wielką dalekowzrocznością. Sprzedałem samochód i całą resztę, nie zastanowiwszy się, jak dostanę się do miasteczka. Wtedy jeszcze nie myślałem z pełną jasnością. Choć pewnie gdybym w ogóle poświęcił temu chwilę namysłu, to z wielkomiejską arogancją założyłbym, że zastanę taksówkę, sklep, cokolwiek. Ale nie było ani postoju taksówek, ani budki telefonicznej. Pożałowałem, że pozbyłem się komórki. Podniosłem walizkę i ruszyłem w stronę szosy. Gdy do niej dotarłem, miałem tylko dwie możliwości: prawo lub lewo. Bez wahania skręciłem w lewo. Tak po prostu. Po mniej więcej stu metrach doszedłem do skrzyżowania z wypłowiałym drewnianym znakiem drogowym, przechylonym w dół, jakby wskazywał jakiś ważny punkt pod mokrą ziemią. Ale przynajmniej dowiedziałem się, że idę we właściwym kierunku.

      Gdy w końcu doczłapałem do Manham, zaczynało już zmierzchać. Po drodze minęły mnie ze dwa samochody, ale żaden się nie zatrzymał. Oprócz nich pierwszymi oznakami życia było kilka gospodarstw rozrzuconych z rzadka daleko od drogi. Po chwili w półmroku ujrzałem przed sobą kościelną wieżę, jakby do połowy ugrzęzłą w ziemi. Pojawił się też chodnik, wąski i śliski od deszczu, ale i tak lepszy od krzaczastego pobocza, którym szedłem od stacji. Za kolejnym zakrętem ukazało się miasteczko, dosłownie wyrastając spod ziemi.

      Bynajmniej nie wyglądało jak z widokówki. Było za bardzo zabudowane, zbyt tasiemcowate jak na typową angielską prowincję. Na obrzeżach widniało pasmo przedwojennych kamienic, zaraz za nimi zaczynały się kamienne domy ze ścianami przetykanymi nieforemnymi bryłami krzemienia – im bliżej centrum, tym starsze, z każdym krokiem cofałem się w przeszłość. Glazurowane deszczem, wtulały się jeden w drugi, a ich martwe okna łypały na mnie z obojętną podejrzliwością.

      Po chwili wzdłuż drogi wyrosły nieczynne sklepy, za którymi jeszcze więcej domów nikło w deszczowym mroku. Minąłem szkołę, pub i doszedłem do skwerku. Aż skrzył się od żonkili, ich rozkołysane deszczem żółte kielichy na tle tej całej burości oszałamiały kolorem. Nad trawą nagie gałęzie rozpinał gigantyczny kasztanowiec. Z tyłu, w otoczeniu porośniętych mchem wykoślawionych nagrobków, wznosił się normański kościół, ten sam, którego wieżę widziałem z szosy. Podobnie jak tamte stare domy, mury upstrzone miał krzemieniem, twardymi kamieniami wielkości pięści, które opierały się działaniu żywiołów. Jednak tynk, w którym je osadzono, nie był tak trwały i nosił ślady działania czasu, a okna i drzwi lekko się spaczyły, podążając za osuwającym się przez wieki gruntem.

      Przystanąłem. Na końcu drogi, która biegła przede mną, widać było jeszcze więcej domów. Wyglądało na to, że to wszystko, co Manham ma do zaoferowania. W niektórych oknach paliły się światła, ale poza tym nie było śladów życia. Stałem w deszczu, nie bardzo wiedząc, w którą stronę się udać. Po chwili usłyszałem jakiś hałas i zobaczyłem dwóch ogrodników pracujących na cmentarzu. Nie zważając na deszcz i gasnące światło, grabili trawnik między starymi nagrobkami. Nie spojrzeli, gdy podszedłem.

      – Wiedzą panowie, którędy do przychodni? – spytałem z twarzą ociekającą deszczem.

      Mężczyźni przerwali pracę i podnieśli na mnie wzrok. Pomimo różnicy wieku byli do siebie podobni, jak dziadek i wnuczek. Na ich twarzach malowała się ta sama łagodna apatyczność, obaj wpatrywali się we mnie spokojnymi chabrowymi oczami. Starszy zrobił kilka kroków w stronę wąskiej alejki obrośniętej drzewami, biegnącej po drugiej stronie skwerku.

      – Tędy. Prosto.

      Jego akcent, trudno rozróżnialny zlepek samogłosek brzmiący obco dla moich miastowych uszu, był kolejnym dowodem na to, że nie jestem już w Londynie. Podziękowałem ogrodnikom, ale zdążyli powrócić do swoich zajęć. Ruszyłem alejką, krople skapujące z rozpostartych nad nią gałęzi potęgowały łoskot deszczu. Po chwili doszedłem do szerokiej bramy przed wąskim podjazdem. Na słupie wisiała tabliczka z napisem „Bank House”, a pod nią druga, mosiężna, z nazwiskiem „Dr H. Maitland”. Podjazd, wysadzany cisami, biegł łagodnie w górę między zadbanymi rabatkami, po czym opadał na dziedziniec imponującego georgiańskiego domiszcza. Otarłem zabłocone buty o wiekową żelazną klamrę zamocowaną przy drzwiach wejściowych, uniosłem ciężką kołatkę i głośno zastukałem. Miałem uderzyć jeszcze raz, ale drzwi się otworzyły. Wyjrzała z nich korpulentna kobieta w średnim wieku, z nienagannie ułożonymi włosami.

      – Słucham? – spytała.

      – Ja do doktora Maitlanda.

      Kobieta zmarszczyła brwi.

      – Przychodnia nieczynna. A pan doktor nie odbywa wizyt domowych.

      – Nie, nie o to… Byłem umówiony. – Moje słowa nie wywołały żadnej reakcji. Zdałem sobie sprawę, jak muszę wyglądać po godzinnym spacerze w deszczu. – W sprawie pracy. David Hunter.

      Twarz kobiety się rozpromieniła.

      – Och, najmocniej przepraszam. Nie zdawałam sobie sprawy. Sądziłam… Proszę wejść. – Cofnęła się, by mnie wpuścić. – Boże jedyny, ależ pan przemókł. Z daleka pan idzie?

      – Od stacji.

      – Od stacji? Przecież to kilka kilometrów! – Już mi pomagała zdjąć płaszcz. – Dlaczego pan do nas od razu nie zadzwonił? Wysłalibyśmy kogoś. – Nie odpowiedziałem. Prawda była taka, że nie przyszło mi to do głowy. – Proszę


Скачать книгу