GAZ DO DECHY. Joe Hill

Читать онлайн книгу.

GAZ DO DECHY - Joe Hill


Скачать книгу
z góry spłynęły ubrania Doca. Na końcu niczym spadochron opadła dżinsowa kamizelka. Na zarysie granic Wietnamu widniał wyhaftowany złotymi nićmi napis: KIEDY UMRĘ, PÓJDĘ DO NIEBA, BO W PIEKLE JUŻ BYŁEM, ŻELAZNY TRÓJKĄT 1968. Ubrania, właściciel ubrań oraz motocykl właściciela spadły z wysokości dwustu metrów na szosę.

      Vince szarpnął kierownicę i szorując piętą o połatany asfalt, skręcił tuż przed wrakiem. Doc Regis, z którym przyjaźnił się od dwudziestu lat, na jego oczach zamienił się w trzyliterowe słowo oznaczające „mokrą plamę”. Maź. Leżał twarzą do ziemi, lecz jego zęby, a wśród nich jeden złoty, błyszczały w kałuży krwi obok lewego ucha. Piszczele wyszły tylną częścią ud – lśniące, czerwone kikuty sterczały z rozdartych dżinsów. Wszystko to Vince widział tylko przez ułamek sekundy, mimo to natychmiast zapragnął to odwidzieć. Poczuł w gardle wzbierający odruch wymiotny i piekący smak żółci w czasie przełykania.

      Race z drugiej strony okrążył ruinę, która była kiedyś Dokiem i jego motocyklem. Kątem oka spojrzał na Vince’a, a choć ten nie mógł zobaczyć jego oczu za lustrzanymi okularami, widział, że twarz mu stężała w wyrazie małego dziecka, które wstało w nocy z łóżka i zobaczyło rodziców oglądających przerażający horror w telewizji.

      Obejrzał się ponownie i stwierdził, że reszta Szczepu wyłoniła się zza zakrętu. Zostało siedmiu. Za nimi ryczący osiemnastokołowiec pokonywał zakręt z taką szybkością, że długa cysterna przechyliła się niebezpiecznie, a spod opon poszedł dym. Po chwili wyrównał i popędził prosto na Ellisa Harbisona. Ellis wyleciał w powietrze, jakby wyrzucony z trampoliny. Wyglądał prawie śmiesznie, kiedy obracał ramionami jak wiatraczek na tle błękitnego nieba, przynajmniej dopóki nie spadł prosto pod koła ciężarówki. Jego maszyna przekoziołkowała kilka razy, po czym zmiótł ją z drogi pędzący osiemnastokołowiec.

      Vince zdążył uchwycić wzrokiem Deana Carewa, kiedy dogoniła go cysterna. Najechała na tylne koło motoru, a Dean runął na drogę i poturlał się po szosie z prędkością osiemdziesięciu kilometrów na godzinę. Asfalt zdzierał z niego skórę, a głowa zostawiała na ciemnej nawierzchni serię czerwonych kropek.

      Chwilę później ciężarówka pożarła motocykl Deana. Rozległ się łoskot, szczęk i chrobot i pod zawieszeniem ciężarówki otworzył się spadochron ognia. W ten sposób eksplodował lowrider, którego Dean nie skończył jeszcze spłacać. Gorąca fala uderzeniowa o mały włos nie podniosła Vince’a z siedzenia. Myślał, że cały tir wyleci w powietrze, zmieciony z drogi przez słup ognia eksplodującego baku, ale nie, maszyna wjechała w płomienie, dudniąc i wydmuchując podwoziem kłęby czarnego dymu, lecz poza osmalonymi smugami na bokach nie doznała najmniejszego uszczerbku i coraz bardziej przyspieszała. Vince wiedział, że samochody Macka są szybkie, a nowe mają pod maską prawdziwą fabrykę o mocy czterystu osiemdziesięciu koni mechanicznych, ale to coś…

      Czyżby miał kompresor? Czy można doładować kompresorem pieprzony ciągnik siodłowy?

      Jechał za szybko, czuł, że przednie koło zaczyna tańczyć. Zbliżali się do końca zjazdu, dalej droga biegła płasko. Race pędził trochę przed nim. W lusterku Vince zobaczył tych, którzy jeszcze przeżyli: Lemmy’ego, Peachesa, Roya. A ciężarówka znowu się zbliżała.

      Na wzniesieniu uciekliby jej w mgnieniu oka, ale przed nimi nie było żadnych wzniesień! Przez najbliższe trzydzieści kilometrów, jeśli dobrze pamiętał. Następny padnie Peaches. Peaches, który był najzabawniejszy, kiedy próbował być poważny. Właśnie rzucił okiem w lusterko i Vince wiedział, co w nim zobaczył: zbliżającą się chromowaną ścianę.

      Wymyśl coś, do kurwy nędzy. Wyciągnij ich z tego.

      Tylko on może to zrobić. Race trzymał się dobrze, ale jechał na autopilocie – z zastygłą twarzą, wpatrzony przed siebie, jakby zwichnął sobie kark i siedział w kołnierzu. Wtedy uderzyła Vince’a myśl – okropna, lecz dziwnie pewna – że tak właśnie Race wyglądał tamtego dnia w Faludży, kiedy odjeżdżał humvee i zostawiał swój oddział, podczas gdy dookoła waliły moździerze.

      Peaches docisnął gaz i zyskał odrobinę przewagi nad mackiem. Ciężarówka zatrąbiła jakby z frustracji. Albo ze śmiechu. Tak czy owak, stary Peaches zdołał tylko trochę odroczyć egzekucję. Vince usłyszał, jak kierowca ciężarówki – może Maskar, a może sam diabeł z piekła – zmienia bieg. Chryste, ile on może mieć tych przekładni? Sto? Zaczął zmniejszać dystans. Vince nie wierzył, że Peaches da radę jeszcze wystrzelić do przodu. Jego stary dolnozaworowy BSA dał już z siebie wszystko, co mógł. Albo dorwie go ciężarówka, albo motocykl wywali uszczelkę pod głowicą… a wtedy też dorwie go ciężarówka.

      BIP-BIP! BIP-BIP! BIP-BIP!

      Jak gwóźdź do trumny. Ale to podsunęło Vince’owi pomysł. Wszystko zależało od tego, gdzie byli. Znał tę drogę. Znał tu kiedyś każdy kamień, ale nie jeździł tędy od lat i nie był pewny, zwłaszcza w takim kotle, czy rzeczywiście są tu, gdzie mu się zdawało.

      Roy rzucił coś przez ramię, coś, co zamigotało w słońcu, uderzyło w brudną szybę Maskara i odleciało. Pieprzona maczeta. Ciężarówka dalej ryczała i wydmuchiwała podwójne strumienie czarnego dymu, kierowca znowu zatrąbił:

      BIP-BIP! BIP! BIP-BIP-BIP!

      …krótkimi eksplozjami, które dziwnie przypominały alfabet Morse’a.

      Jeśli tylko… Boże, jeśli tylko…

      Tak! Przed nimi wyłonił się znak, tak brudny, że ledwo dało się go przeczytać: CUMBA 3.

      Cumba. Cholerna Cumba. Wymarła górnicza mieścina na zboczu wzgórza z pięcioma ruderami i jednym starym draniem sprzedającym koce Navaho, wyprodukowane w Laosie.

      Trzy kilometry to niewiele, kiedy się pędzi prawie sto trzydzieści na godzinę. Muszą to zrobić szybko i będą mieć tylko jedną szansę.

      Chłopaki nabijali się z maszyny Vince’a, ale tylko żarty Race’a miały w sobie złośliwą nutę. Był to przerobiony kawasaki vulcan 800 z wydechem cobra i siedzeniem na zamówienie. Skórzanym i czerwonym jak alarm przeciwpożarowy.

      – Wygodny fotel dla staruszka – nazwał go kiedyś Dean Carew.

      – Pieprzę go – burknął wtedy oburzony Vince.

      A kiedy Peaches z powagą kaznodziei powiedział „Na pewno to robiłeś”, wszyscy wybuchli śmiechem.

      Szczep nazywał motor Vince’a „japońcem”. Albo jego Tojo Mojo el Rojo. Doc… Doc, który leżał teraz rozsmarowany na asfalcie, mówił o nim Miss Fudżijama. Vince tylko się uśmiechał, jakby wiedział coś, o czym oni nie mieli pojęcia. I może rzeczywiście tak było. Wyciągnął na vulcanie sto dziewięćdziesiąt, więcej nie próbował. Scykorzył. Race by tego nie zrobił, ale Race był młodym mężczyzną, a młodzi mężczyźni zawsze chcą wiedzieć, gdzie się sprawy kończą. Vince’owi wystarczało sto dziewięćdziesiąt, ale wiedział, że może więcej. Teraz się dowie ile.

      Ścisnął manetkę i przekręcił do oporu. Vulcan nie zawarczał, ale ryknął i o mało nie wyskoczył mu spod tyłka. Vince’owi mignął rozmazany obraz pobladłej twarzy jego syna i po chwili mknął na przedzie jak rakieta. Zapachy pustyni zatykały mu nos. Przed nim w lewo biegł zakurzony pas asfaltu – do Cumby. Droga numer sześć zakręcała leniwym łukiem w prawo. W kierunku Show Low.

      Spojrzał w prawe lusterko i zobaczył, że pozostali zbili się w grupę i że Peaches siedzi nadal na maszynie. Wiedział, że ciężarówka mogła dawno połknąć Peachesa, możliwe, że i wszystkich pozostałych, tymczasem trzymała się w tyle, jakby kierowca wiedział tak samo dobrze jak Vince, że na odcinku trzydziestu kilometrów nie ma na drodze żadnych wzniesień. Za skrętem do Cumby szosa biegła na nasypie i po obu stronach ciągnęły się barierki. Vince pomyślał żałośnie o bydle prowadzonym korytarzem


Скачать книгу