Zaginiona kronika. Jacek Ostrowski

Читать онлайн книгу.

Zaginiona kronika - Jacek Ostrowski


Скачать книгу
znalezisko na kartce białego papieru i delikatnie za pomocą dwóch pincet zaczął je rozchylać. Nie dość, że dokument był zrolowany, to jeszcze przy rozwijaniu go okazało się, że został złożony kilkakrotnie. Niestety, rozpadł się na kilka części. Powoli ich oczom ukazywały się pojedyncze litery, układały w słowa, a one w zdania. Wszystko było po łacinie. Na dole widniała ledwo czytelna data, zapisane rzymskimi liczbami tysiąc sto dwudziesty drugi Anno Domini, i czyjś podpis. Z trudem go odczytali. Kalikst II, ale tego nie byli do końca pewni. Obok podpisu nietrudno było zauważyć ślad po pieczęci lakowej. Ktoś ją zdrapał, inaczej nie dałoby się tak złożyć pergaminu.

      – No i co o tym sądzisz? – szepnęła Monika.

      – Dziś jeszcze nic, chyba że znasz świetnie łacinę. Musimy poczekać z zaspokojeniem swojej ciekawości. Trzeba poszukać kogoś, kto zna biegle nie tylko łacinę, ale i z racji wieku dokumentu archaizmy tegoż języka. To może być trudne.

      – A podpis? Może poszukajmy w internecie?

      – Kalikst, gdzieś już słyszałem to imię… O cholera! – zaklął. – To było w tym śnie, kiedy wyrżnąłem się w łeb. Jeszcze chwila i zacznę w to wierzyć. – Zarechotał.

      – Wciąż nie wierzysz w prorocze sny. Nie śmiej się ze zjawisk paranormalnych. One naprawdę istnieją.

      – Przypadek. To był tylko zwykły sen. Nic więcej. Kalikst, Kalist, dziwne imię, może to jakiś władca? Sądząc po dacie, żył w dwunastym wieku.

      – Czekaj, zaraz sprawdzę. – Monika zaczęła szukać w komputerze.

      – Mam! – krzyknęła. – Kalikst Drugi, inaczej Gwidon z Burgundii, papież w okresie od drugiego lutego tysiąc sto dziewiętnastego roku do trzynastego grudnia tysiąc sto dwudziestego czwartego.

      – Długo nie porządził – zauważył z przekąsem Jacek.

      – Dłużej niż Jan Paweł Pierwszy, on zaledwie miesiąc.

      – Ale jego otruli. Dokładnie trzydzieści trzy dni urzędował.

      – Skąd ty wiesz takie rzeczy?

      – Ma się swoje dojścia w Watykanie. – Puścił do niej oko.

      Monika podeszła do okna.

      – Muszę uprać firanki, bo są już czarne.

      – Nic dziwnego, skoro sąsiedzi palą w piecach starymi kaloszami i oponami od ursusa. – Zaśmiał się.

      Wyjrzała na ogród.

      – Wiesz co, ładna pogoda, chodź, pokażę ci Płock – zaproponowała niespodziewanie. – Gwarantuję, że będziesz zachwycony Tumami i zdziwiony molem na Wiśle. Wybudowano je wzdłuż nurtu rzeki, ewenement na skalę światową. Tego, co to wymyślił, powinni ubrać w kaftan bezpieczeństwa, zamknąć w Tworkach i nigdy go stamtąd nie wypuścić.

      – A piwo postawisz?

      – A dlaczego nie?

      – To się ubieram.

      WATYKAN

      Czarny mercedes zajechał przed budynek Kongregacji Nauki Wiary. Wysiadł z niego pośpiesznie duchowny pokaźnej postury. Twarz skrywał pod rondem kardynalskiego kapelusza.

      Wszedł do budynku. Od razu widać było, że zna jego rozkład, czuł się tu jak ryba w wodzie. Czuwający przy wejściu strażnik skłonił mu się z szacunkiem.

      – Witam kardynale Toscanii.

      Dostojnik jedynie skinął głową w jego kierunku i ruszył energicznym krokiem w głąb długiego korytarza. Spieszył się.

      Po chwili zniknął za jednymi z licznych drzwi.

      – Witaj, Sergio! – Kardynał Marotti dźwignął się z fotela, żeby przywitać gościa. – Twój telefon mnie zaniepokoił. To wszystko, co mi powiedziałeś, brzmi nieprawdopodobnie.

      – Ja do tej pory nie doszedłem jeszcze do siebie – odparł gość. – Albo to żart, albo sam już…

      – Proszę, nie kończ, mój drogi – szybko przerwał mu gospodarz. – Nawet tu ściany mogą mieć uszy. Daj swoją komórkę. Mam takie specjalne miejsce na telefony. Tak na wszelki wypadek, żeby nie były zbyt wścibskie. Strzeżonego Pan Bóg strzeże.

      Ku zaskoczeniu gościa wyjął swój telefon i schował oba aparaty do małej lodówki, a widząc jego minę, śpiesznie wyjaśnił:

      – Odmrażam im uszy. To mi doradził szef naszej ochrony, on wcześniej pracował w służbach specjalnych, więc chyba zna się na rzeczy.

      – Widzę, że lodówki są dobre na wszystko, nie tylko do schładzania wina – spuentował Toscanii. – W którymś Indianie Jonesie Harrison Ford dzięki lodówce uratował się przed konsekwencjami wybuchu atomowego.

      – Nie wiem, o czym mówisz, nie oglądam telewizji – odburknął Marotti. – Chodź do ogrodu, pokażę ci moje nowe rośliny. Wczoraj przywieźli mi je prosto z Dominikany.

      Przez wielkie oszklone drzwi wyszli poza budynek.

      – Opowiedz dokładnie o tym zdarzeniu – poprosił gospodarz.

      – Zjawił się w mojej sypialni nie wiadomo skąd, a później zniknął. Myślałem, że dostanę zawału. Przedstawił się jako Gracjan.

      – To imię czy nazwisko?

      – Pytałem, ale on powtórzył tylko „Gracjan”, to pewnie jakiś przydomek.

      – No dobra, nieważne. Powiedziałeś, że mówił o jakimś zleceniu bezpośrednio od samego papieża?

      – Tak zrozumiałem. Miał dziwny akcent. Problem w tym, że mówił o misji, którą powierzył mu Kalikst Drugi. Nie wiedziałem kto to, ale sprawdziłem. To papież, który zmarł prawie dziewięćset lat temu. Ponoć kazał mu odebrać jakiś kompromitujący Kościół dokument. Stwierdził, że kontynuuje swoją misję. Znajdzie dokument i pozbędzie się świadków.

      – Boże, o czym ty mówisz? Widziałeś go na jawie czy może we śnie? Może ktoś ci coś podał? Jakieś narkotyki?

      – Też o tym pomyślałem, ale on był tak realny. Stał tuż przede mną. Aha, wspominał także coś o czarnym słońcu. Nie mam pojęcia, o co mu z tym słońcem chodziło. Może niepotrzebnie zawracam ci głowę. Źle się czuję, może lepiej pójdę już sobie.

      Toscanii grzecznościowo rzucił okiem na kwiaty, po czym ruszył z powrotem do budynku.

      – Sergio, poczekaj chwilę! – krzyknął za nim Marotti.

      – Tak, słucham? – Gość zatrzymał się w pół kroku.

      – Po pierwsze, muszę ci oddać komórkę, a po drugie, tak na wszelki wypadek każ sprawdzić w archiwach tego Gracjana.

      – Mówisz serio? – zdziwił się gość, gdy obaj znaleźli się w gabinecie gospodarza.

      – Jak najbardziej – odparł Marotti, wyjmując telefony z lodówki. – Nigdy nie wiadomo, co w trawie piszczy. Lepiej trzymać rękę na pulsie. Idź z Bogiem, przyjacielu!

      Toscanii wyszedł, Marotti odczekał jeszcze chwilę, po czym sięgnął po własną komórkę.

      – Nie uwierzysz, co się stało – szepnął po uzyskaniu połączenia. – Pamiętasz historię z tym Gracjanem, co szukał kronik? Ktoś chce, żebyśmy uwierzyli, że ożył. Popytaj, może dowiesz się, o co tu chodzi.

      PŁOCK

      – Myślisz, że to takie proste w dzisiejszych czasach znaleźć kogoś świetnie znającego łacinę? Starsi ludzie boją się koronawirusa i nie będą chcieli z nami nawet gadać, a dla młodych to archaiczny język, prawie tak samo jak aramejski – tłumaczyła


Скачать книгу