Sedno. Marek Stelar
Читать онлайн книгу.pytając, czy może mnie nią poczęstować.
– Właśnie pan to robi – zwracam mu uwagę.
– Znaczy, co? – mruga zastygając w bezruchu z ręką wyciągniętą w moją stronę.
– Pyta pan, czy może mnie poczęstować kanapką – wyjaśniam. – Ale pan właśnie to robi – częstuje mnie. Więc nie ma już sensu o to pytać.
– Nie? – ręka cofa się.
– Nie. Niech pan nie pyta mnie o to, czy może mnie poczęstować kanapką, tylko na przykład, czy mam na nią ochotę. Albo przynajmniej, czy ja mam ochotę się nią poczęstować.
– A to takie istotne?
– Powiedzmy, że dla mnie tak – mówię, choć nie mam ochoty mówić niczego. – Nie chcę być upierdliwy, ale lubię precyzję. We wszystkim: w projektowaniu, w budownictwie i w mowie również. W życiu generalnie lubię precyzję.
– Jest pan budowlańcem? – pyta mój sąsiad, unosząc brwi; brwi, których prawie nie ma.
– Jestem architektem – moje słowa brzmią szaro i matowo.
Brzmią dźwiękowym odpowiednikiem szarości i matu. Brzmią bylejakością. Brzmią żałośnie.
Nie wspominam, że precyzja w moim życiu zaprowadziła mnie wyłącznie na jego skraj. To prawda, zdarzały się sukcesy, również ten ostatni, w postaci nieszczęsnego konkursu, co i tak było tożsame z dotarciem na ów skraj, skraj przepaści. Konkurs był tylko przystankiem na drodze do niej; z sukcesu przerodził się w klęskę.
Precyzyjnie planowałem kolejne etapy swojego życia. Rodzinę, której w zasadzie nie miałem, bo swojej własnej z premedytacją nie założyłem, a członkowie tej jej części, która była niezależna od moich planów, wymierała powoli ze starości i z powodu chorób cywilizacyjnych. Karierę zawodową, którą zrobiłem, i która przerosła nawet najśmielsze z moich planów. I tak dalej. Planowałem te etapy, przegrywając tak naprawdę każdy z nich, paradoksalnie nawet ten wygrany, zawodowy: to właśnie on przyczynił się najbardziej do tego, że koniec końców przegrałem cały wyścig. Właśnie zbliżam się do mety, która jest w Warszawie, konkretnie w Urzędzie Miasta Stołecznego Warszawy. A za metą jest już tylko przepaść…
– Ja też lubię precyzję – informuje mnie mój towarzysz podróży z lekkim zaskoczeniem w głosie, jakby odkrył to dopiero przed chwilą, jakbym to ja mu tę rzecz właśnie uświadomił. – Dobrze więc: czy ma pan ochotę na kanapkę?
– Nie. Dziękuję panu bardzo, ale mam ochotę tylko spać.
– W porządku – odpowiada beztrosko.
Po chwili otacza mnie szczelny kokon zapachu wędzonego łososia i jajka na twardo, a do uszu dociera cichy, ledwo słyszalny chrzęst ocierających się o siebie kości szczęki, który może świadczyć o dysfunkcji stawu skroniowo-żuchwowego.
Powieki pieką mnie niemiłosiernie, więc pocieram wewnętrzne kąciki oczu opuszkami palców, mając przy tym nieodparte wrażenie, że jest pod nimi piasek drażniący śluzówkę. Mięśnie pleców i ramion pragną się rozluźnić, bezgłośnie wołają, błagają zakończeniami nerwów o to i aż się proszą o masaż. Sen. Co ja bym dał za zdrowy, mocny, długi sen. Zniesienie świadomości, ale bez marzeń sennych, które w moim przypadku i tak wyglądają tak samo jak rzeczywistość i na pewno nie mają nic wspólnego z marzeniami. Nic... Co ja bym dał za taki sen bez snów. Cudowny, nieprzerwany, kończący się samoistnym przebudzeniem, najlepiej w innym miejscu i czasie... Dałbym za taki sen wszystko.
Dałbym za niego nawet życie.
Warszawa. Konkurs. Nowe muzeum sztuki współczesnej. Poprzednie pomysły skasowano, Kereza i jego zwycięski projekt z poprzedniego konkursu wyrzucono do kosza na śmieci pod pretekstem wyczerpania się formuły współpracy z projektantem. Przypadek, los, cokolwiek czy ktokolwiek pod postacią członków szacownego jury sprawia, że w nowym konkursie, spośród prawie dwustu projektów z całego świata wybrany zostaje jeden, wykonany nakładem ogromnej pracy małego zespołu dowodzonego przeze mnie i mojego wspólnika Barcza. Radość. Zawiść. Radość i zawiść. Dwa nierozerwalnie związane ze sobą i współistniejące uczucia. Jak rodzone siostry, dwujajowe bliźniaczki; jedna ładna, druga brzydka, ale zawsze razem. Nasza radość, nasza ogromna radość, Barcza radość i moja radość; ta moja jeszcze nie przetkana nitkami wyrzutów sumienia wobec wspólnika. I zawiść. Taka warszawska, środowiskowa zawiść wobec nas, naszego sukcesu. Oto mały żuczek z zachodniopomorskiej wioski jakimś cudem wygrywa konkurs architektoniczny na wielki obiekt w ich własnym mieście, w mieście, którego nie zna i nie rozumie. Konkurs realizacyjny, co oznacza, że z autorem zwycięskiego projektu zawierana jest umowa na projekt budowlany i wykonawczy. Nieco ponad dwadzieścia pięć milionów, na tyle oszacowano wartość prac projektowych, około dziesięciu procent wartości całej inwestycji. Umowę podpisuję, bo nie mam wyjścia, ale umowa nie jest już tak słodka jak zwycięstwo. Umowa jest twardą rzeczywistością zakrytą wcześniej woalem słodyczy owego zwycięstwa. To pyrrusowe zwycięstwo. Żeby obiekt wybudować, potrzebne jest konsorcjum, ale to zmartwienie inwestora. Żeby przekuć konkursową wizję w rzeczywisty projekt też potrzebne jest konsorcjum i to już moje zmartwienie. Stworzyliśmy więc je, ja i mój wspólnik Barcz. Nie do końca konsorcjum, ale coś w tym rodzaju. Dwadzieścia pięć baniek. Pierwsza rata po złożeniu wniosku o pozwolenie na budowę, a więc po sporządzeniu projektu budowlanego. Druga po projekcie wykonawczym. Trzecia po oddaniu inwestycji do użytkowania.
Projekt budowlany był już gotowy. Kilka kartonów z grubymi tomiszczami spoczęło w ratuszu, w Wydziale Architektury i Planowania Przestrzennego Urzędu Miasta Stołecznego Warszawy. Takie same kartony z takimi samymi tomiszczami trzepali równocześnie reprezentujący inwestora panowie z Biura Architektury i Planowania Przestrzennego. Trzepali je i nie spodobało im się to, co widzieli w środku, w poszczególnych tomach projektu budowlanego. Twierdzenie, że złożyliśmy w urzędzie zapakowaną w segregatory makulaturę, żeby tylko dotrzymać terminu, było najłagodniejszym z zarzutów. Owszem, projekt był niedopracowany, ale wyłącznie z winy inwestora. Ciągłe zmiany, których żądał, były nagminne, a nanoszenie ich na rysunki zajmowało mnóstwo czasu projektantom wszystkich branż. Plotery wypluwały z siebie wciąż nowe arkusze papieru zadrukowane rzutami, przekrojami i detalami, skrzynki mailowe pękały od plików z elektronicznymi wersjami projektu, uzgodnień lub informacji o ich braku, a czas mijał. Ale umowa to umowa, a czas to pieniądz. A brak czasu, to brak pieniędzy, w tym przypadku przełożenie było jednoznaczne. Pierwsza rata nie wpływała. Musiałem się zadłużyć. I to poważnie. Wziąć pożyczkę, żeby płacić projektantom branżowym, od których zależały moje dalsze losy. Gdybym im nie zapłacił, rzuciliby robotę w cholerę i zostałbym sam. Inwestor wycofał własny wniosek o pozwolenie na budowę, groźbami zmuszono nas do poprawienia dokumentacji, na osłodę obiecano anulowanie kar za niedotrzymanie terminu i dano nam czas na uzupełnienie. Ale nie zapłacono. Wszystko przyklepano aneksem do umowy, uściśnięciem rąk i uważnymi spojrzeniami w oczy. Ich oczy mówiły: „Ciesz się z tego, co masz”, moje coś innego, ale nikt się tym nie przejmował. Przykład Kereza nie nauczył mnie niczego. W jednym mieli rację: żuczek z wiochy nie miał czego szukać w stolicy. Choć ja znałem Warszawę, znałem to miasto i na swój sposób rozumiałem je. Pracowałem tu kilka lat, włóczyłem się po nocach po jego trzewiach; raz trzeźwy, raz pijany albo upalony, raz smutny, innym razem wesoły, czasem zakochany, a czasem porzucony. Szwendałem się po nim w różnym stanie ducha, rozmawiałem z ludźmi, którzy byli jego dziećmi, żyli w nim od dziesiątek lat, w nim kiedyś umierali i ginęli ich bliscy, w nim mieli umrzeć i oni. Ale być może znałem to miasto wyłącznie w swoim mniemaniu, a nie ich. I dawano mi to do zrozumienia. To była zabawa dla dużych chłopców. Nawet Christian Kerez nie był jak widać wystarczająco duży...
Mój sąsiad zwija pomięty kawałek aluminiowej folii po kanapce w zgrabną kulkę. Niemal idealny kształt