Krew Imperium. Brian McClellan

Читать онлайн книгу.

Krew Imperium - Brian McClellan


Скачать книгу
naszą stronę. – Zamilkła i zmarszczyła brwi. – Aha. Fregaty się odłączają. Bez wątpienia nas wypatrzyli i szykują się, żeby poszerzyć sieć. Prawdopodobnie liczą, że zajdą nas od bakburty, zanim ich zobaczymy. – Odwróciła się lekko w stronę pierwszego. – Zwrot na sterburtę – szczeknęła.

      Marynarze zaroili się natychmiast, dostosowując ustawienie żagli. Ben poczuł gwałtowny niepokój.

      – Zawracamy?

      – Tak, zawracamy – odpowiedziała mu kwaśno Bonnie. – I nawet nie próbuj machać mi przed nosem tym nożem, bo gówno ci to da. Może i jesteś Szalonym Benem Stykiem, ale ja jestem Doskonale Zdrowa na Umyśle Bonnie. Bez większego problemu ucieknę tym fregatom, ale jeśli spróbuję prześliznąć się obok nich, zmienią nas w dryfujące drewno.

      Ben miał ochotę spytać kapitan, czy ćwiczyła tę mowę na taką okazję. Skierował gniewne spojrzenie na południe i dokonał pospiesznych obliczeń.

      – A twój plan zakłada…?

      – Że uciekniemy na północ, aż znajdziemy się poza zasięgiem ich wzroku. Potem popłyniemy daleko, daleko na wschód, obejdziemy ich szerokim łukiem i stawimy się w umówionym punkcie. Jeśli będziemy mieli szczęście, uznają, że nas przegonili, i dalej będą patrolować przybrzeżne wody.

      – Ile czasu zajmie ten manewr?

      Bonnie wzruszyła ramionami.

      – Zależy od wiatru i pogody, no i tego, czy nie napotkamy innych patroli. Piętnaście dni? Dziesięć, jeśli dopisze nam szczęście. Dwadzieścia, trzydzieści albo i więcej, jeśli będziemy mieć pecha. Być może będziemy nawet musieli wrócić do Starlight, żeby uzupełnić zapasy.

      Styke zacisnął zęby, aż zgrzytnęły, i wymienił z Szakalem długie spojrzenia. Dwadzieścia dni, zanim ponownie spotkają się z Ibaną i resztą. Dwadzieścia dni dłużej, niż planowali. To była przeklęta katastrofa! Przez moment zastanawiał się, jak bardzo zły obrót mogłyby przybrać sprawy, gdyby jednak zamachał Bonnie nożem przed nosem. Może i miał reputację, ale marynarze mieli nad lansjerami przewagę liczebną trzy do jednego, a do tego byli mu niezbędni, by dotrzeć do brzegu. Ostatnie, czego potrzebował, to wzniecenie buntu, i to przeciwko sobie samemu.

      Statek ze skrzypieniem robił zwrot, tak że okręty dynizyjskie znalazły się za nim, a brzeg po lewej. Marynarze pokrzykiwali i biegali po pokładzie, wprowadzając w życie rozkazy pani kapitan w imponująco krótkim czasie.

      Myśli Bena pomknęły ku starym mapom w kajucie Bonnie – najbardziej aktualnym mapom Dynizu, jakie były dostępne, co oznaczało, że linię brzegową wykreślono starannie i zgodnie z rzeczywistością, jednak głębi lądu nie widział nikt obcy od ponad stu lat. To jednak nie powinno sprawić jakiejkolwiek różnicy, przynajmniej nie w kwestii planów Styke’a.

      – Znajdź miejsce, gdzie możemy wylądować – zarządził.

      – Że co proszę? – Bonnie poderwała głowę, a na jej twarzy odmalowało się bezbrzeżne zdumienie.

      – Słyszałaś. Podpłyń do brzegu, jak się da najbliżej, i rzuć kotwicę. Chcę, żeby oba twoje dźwigi ruszyły do pracy i wrzuciły moje konie do wody. Daj nam trzy łodzie i wszystkie nasze zapasy, a potem możesz sobie uciekać przed fregatami ile dusza zapragnie i płynąć prosto do Starlight.

      – Jesteś obłąkany!

      Styke postukał opuszkami w ostrze noża.

      – Znajdź nam plażę, na którą dopłynie mi dwadzieścia pięć koni i przy tym nie pozabijam ich wszystkich.

      – Nie będziesz potrzebował nas, żeby wrócić do Fatrasty?

      – Nie, jeśli zdołam spotkać się z resztą floty.

      – I chcesz to osiągnąć, wędrując lądem?

      Styke wyszczerzył zęby w uśmiechu.

      Z wyraźnym wahaniem Bonnie skierowała wzrok ku brzegowi i westchnęła ze zmęczeniem.

      – Chyba jesteśmy niedaleko takiego miejsca. Wydam rozkazy. Powiedz swoim ludziom, by byli gotowi w ciągu godziny. To będzie najszybsze lądowanie, jakiego doświadczyli. – Bonnie oddaliła się, wyszczekując rozkazy, a Styke ponownie odwrócił się do Szakala.

      – Jesteś pewien, że to dobry pomysł? – upewnił się Palo.

      – Ani trochę – oświadczył Styke. – Ale wolę przedzierać się setki mil przez bagna, niż siedzieć na tym przeklętym statku przez kolejne trzy tygodnie i niecierpliwie przebierać nogami.

      – A jeśli Ibana nie dotrze nigdy na miejsce spotkania?

      – W takim razie to będzie najkrótsza inwazja w historii. – Ben ukląkł i otoczył Celine ramieniem. – Jak dobrze pamiętasz to gówno, którego uczył cię ojciec?

      Zerknęła na niego podejrzliwie.

      – Mówiłeś, że już nigdy nie będę musiała kraść.

      – Nie chcesz?

      – Tego nie powiedziałam.

      – To dobrze, bo chciałbym, żebyś zwinęła Bonnie jej mapy Dynizu.

      Celine zmarszczyła brwi.

      – Jeśli mnie złapie, wyrzuci mnie za burtę.

      – Zamierzamy zrobić coś bardzo głupiego i te mapy są jedynym sposobem, żeby nam się udało. Poza tym i tak wszyscy wylecimy za burtę.

      Celine zastanawiała się przez chwilę, po czym posłała Styke’owi szelmowski uśmiech, którego, Ben gotów był przysiąc, nauczyła się od Ka-poel.

      – Dobrze, zrobię to. Ale dopiero jak będziemy wsiadać do łodzi. Tym sposobem uciekniemy.

      – Mądrala. A teraz idź, obudź Ka-poel. Powiedz jej, że jest w domu.

      Styke stał na skalistym wzniesieniu i patrzył, jak „Hyz” znika za załomem plaży, płynąc na północ pod pełnymi żaglami. Za nim sunęły po falach dwie dynizyjskie fregaty, nieco dalej niż strzał z armaty. Były blisko, ale kapitan Bonnie nie miała wątpliwości, że zdoła im umknąć. Dynizyjczycy wystrzelili raz z niewielkiego działa na dziobie, lecz pocisk spadł z pluskiem do wody. Styke odczekał, aż „Hyz” zniknął zupełnie, zszedł ze wzniesienia i pomaszerował do ujścia niewielkiej rzeczki, gdzie jego ludzie rozładowywali łodzie.

      – Melduj – polecił Szakalowi, rozchlapując przy tym wodę. Łypnął na bagiennego smoka o długim pysku, który wylegiwał się na wpół zanurzony kawałek w górę rzeczki.

      – Wszyscy dotarli do brzegu cali i zdrowi. – Szakal zassał nieco powietrza przez zęby. – Jeden z zapasowych koni wpadł na rafę i złamał nogę. Musieliśmy go dobić.

      – Tylko jeden? – Ben słyszał rozpaczliwy kwik zwierzęcia i strzał, który położył kres cierpieniu.

      – Tylko jeden – potwierdził Szakal.

      – W takim razie poszło lepiej, niż się spodziewałem.

      Jęknął w duchu. Mieli pięć dodatkowych koni i ponad sto mil dziczy przez sobą. Będą musieli zmierzyć się z trudnym terenem, bagiennymi smokami, wielkimi wężami i czym jeszcze tylko otchłań zechce im rzucić pod nogi na tym przeklętym kontynencie. Spodziewał się, że stracą o wiele więcej, zanim dotrą do Ibany. Ale miał pod stopami stały ląd i to było miłe uczucie. Przynajmniej znów był panem swego losu.

      – Każdy dostał swoją zbroję?

      – Tak. Markus zajął się Amrekiem. Sunin pomaga Celine osiodłać Margo.

      – Siodła się nie zmoczyły?

      – Nie.


Скачать книгу