Przewóz. Andrzej Stasiuk

Читать онлайн книгу.

Przewóz - Andrzej  Stasiuk


Скачать книгу
szarozielonych namiotów zamaskowanych tak samo jak działa.

      – To nie żandarmeria. To porządne wojsko – powiedział cicho. Wstał powoli. – Pójdę spać.

      – Idź – powiedziała. – Zostaw mi jednego.

      Wydobył papierosa z paczki, podał jej i poszedł w stronę stodoły. Wewnątrz było chłodno. Przez szpary wpadały ukośne promienie światła. Unosiły się w nich drobinki pyłu. Zaczekał, aż wzrok przyzwyczai się do półmroku. Po lewej w głębi stała drewniana wialnia. Pokrywał ją suchy kurz. Kurzem, zwietrzałym sianem i słomą pachniało w całej stodole. Podszedł do słupa, na którym wisiało stare podchomącie. Było podarte i wychodziło z niego włosie. Zbliżył twarz i powąchał. Koński zapach był ledwo wyczuwalny.

      Po prawej od drzwi wyrżniętych we wrotach urządzili sobie dom: szafa z desek, pomalowana na zielono skrzynia, stół, dwa taborety i jej posłanie ustawione na czterech pieńkach. Resztę trzymali na dworze. Minął obojętnie sprzęty, przysiadł na belce sąsieka i przerzucił nogi. Na resztkach zeszłorocznego siana leżała derka, a na niej barłóg z burych koców i poduszka. Rozebrał się i wyciągnął na wznak. W górze, pod słomianą strzechą, ciemność była niemal zupełna. Wpatrywał się w nią i próbował zasnąć. Ale wciąż zjawiał mu się obraz: kobieta idzie w stronę paleniska, kuca, a spódnica opina ciasno jej uda i pośladki. „Jak Cyganka – pomyślał. – Jak Cyganka. Jakby całe życie w kucki”.

      2

      Leżeli w zaroślach na niewielkim wzniesieniu. Po prawej mieli cmentarz. Patrzyli na drogę w dole. Młodszy pogryzał źdźbło trawy. Cienie krzyży i drzew wydłużyły się i pociemniały. Starszy leżał nieruchomo, wsparty na łokciach, i patrzył przed siebie. Za drogą krajobraz wznosił się lekko. Gospodarstwa stały daleko od siebie, oddzielone żółtymi i zielonymi prostokątami. Każde w kępie wysokich topól.

      – Nie ma się gdzie schować – powiedział młodszy. Na ciemnej koszuli, pod pachami i na plecach, miał białe ślady soli. – Na kilometry widać. Nocą trzeba chodzić. U nas, pod Włodawą…

      – Jak jeszcze raz powiesz „u nas, pod Włodawą”, to ci pierdolnę. Wyjmę pistolet i pierdolnę cię kolbą w łeb. Zrozumiano? – Starszy powiedział to cicho, nie odwracając wzroku.

      – Tak jest, panie plutonowy. Chciałem tylko powiedzieć, że tu nie ma tylu lasów…

      – …co u was, pod Włodawą.

      – Wiadomo. Można miesiąc siedzieć i Niemca nie widzieć.

      – Bardzo to po żołniersku, Młody.

      – Nie to chciałem powiedzieć, panie plutonowy. Tylko że warunki lepsze.

      – To czemuś tam nie został?

      – A bo mnie szukali.

      Zerwał nowe źdźbło i powędrował spojrzeniem za wzrokiem starszego. Ludzie spędzali bydło z pastwisk. To tu, to tam mała postać towarzyszyła bydlęciu. Krowy, koń, kilka owiec. Brnęli przez rosę w stronę zagród, w których zalegał już cień. Za godzinę miał zapaść mrok, więc trzeba było ze wszystkim zdążyć. Z dojeniem, pojeniem, dosypywaniem sieczki i wiązaniem u żłobów, zanim nadejdzie szczelna i wielka noc, w której można tylko siedzieć bez ruchu i wsłuchiwać się w odgłosy za ścianą, w bicie własnego serca.

      – Dawno był pan w domu, panie plutonowy?

      – Dawno, Młody.

      Od Hruszowej usłyszeli dudnienie. Niski, ciężki pomruk od zachodu. To było jak nadciągająca burza, ale sunęło tuż przy ziemi i wprawiało ją w drżenie. Obce w tej krainie drewna, słomy, roślinności, podmokłych wygonów i obżartych trzód. Nikt tutaj niczego takiego nie słyszał. Wydawało się, że ludzie stają w pół drogi do obejść i odwracają głowy. Mogło tak być, ale dwaj mężczyźni nie patrzyli już w tamtą stronę. Cofnęli się głębiej w zarośla i przywarli do ziemi. Najpierw zobaczyli motocyklistów. Jechali po dwie maszyny obok siebie, z erkaemami na maskach koszy. W hełmach, goglach i rękawicach w ogóle nie przypominali ludzi. Za nimi toczyły się czołgi. W resztkach słońca kurz miał pomarańczową barwę i sprawiał, że maszyny wyglądały nierealnie. Ryk silników, niskie dudnienie i drżenie ziemi nie pasowały do tonących w blasku i mgle zjaw. Jechały jeden za drugim, ledwo się mieszcząc na drodze, którą na co dzień turlały się furmanki. Jakby unosiły się w powietrzu, w płonącym niebie. W otwartych włazach tkwili nieruchomo mężczyźni ubrani w czarne kombinezony. Patrzyli przed siebie, na pejzaż z figurkami ludzi i zwierząt, z domami z drewna i słomy. Gdyby tylko powiał wiatr, wszystko zajęłoby się od widmowego ognia.

      – Liczysz, Młody?

      – Liczę, panie plutonowy.

      – Tylko czołgi licz.

      – Tak jest – odpowiedział szeptem chłopak.

      Dawno pozbył się źdźbła i poruszał bezgłośnie ustami. Plutonowy przez chwilę patrzył na niego. „Jakby się modlił – pomyślał. – Nic innego nie zostaje”. Odwrócił wzrok ku drodze. Pojazdy pełzły nieprzerwanie. Transportery, ciężarówki, znowu czołgi, znowu motocykle. Żelazo, spaliny, chrzęst, niektóre widział pierwszy raz w życiu. Oleisty smród docierał na wzniesienie. Słońce prawie zaszło. Rozpłaszczył się jeszcze bardziej i przyłożył lornetkę do oczu. Mógł rozpoznać twarze, pakunki przytroczone do pancerzy, na przegubie jednego z czołgistów dostrzegł duży zegarek. Niektórzy motocykliści zjeżdżali z drogi i okrążali kolumnę niczym psy stado. Podniósł szkła wyżej, na łąki ciągnące się za drogą. Kilku podrostków stało z krowami na postronkach. Stali całkiem nieruchomo, wpatrzeni w żelaznego węża. Któryś z żołnierzy w otwartym włazie pomachał w ich stronę. Jak przebudzeni ze snu podnieśli dłonie i odpowiedzieli na pozdrowienie.

      – Małe folksdojcze – mruknął do siebie.

      Czołgi wreszcie się skończyły i zaczęły same ciężarówki. Jechały bez plandek, wypełnione wojskiem. Jedna, druga, dziesiąta. Niektórzy żołnierze stali, trzymając się pałąków. Patrzyli na zmierzchający kraj. Palili papierosy i wyglądali tak, jakby jechali na wakacje. Wydawało mu się, że wśród mechanicznego zgiełku słyszy śpiewy. Ale to mogło być tylko złudzenie, bo nie pojmował tego wszystkiego. Za wielkie było, zbyt niespodziewane, znikąd. Jechali przez jego kraj, śmiali się, palili papierosy, a on, plutonowy, mógł tylko wyglądać następnych kompanii, batalionów, brygad i dywizji. Ukryty w zaroślach jak zwierzę, na własnej ziemi, z dzieciakiem, który zapewniał, że potrafi zliczyć do stu. Więc mogło mu się wydawać, że śpiewali. Poczuł, że opada rosa. Kolumna się skończyła. Po chwili nadjechał jeszcze kübelwagen z trzema oficerami i kierowcą. Eskortowały go trzy motocykle. A potem zaległa cisza.

      – Ile, Młody?

      – Widzi mi się, że pod pięćdziesiąt, panie plutonowy.

      – Widzi ci się?

      – No, pod pięćdziesiąt, panie plutonowy. Na pewno.

      – A we Włodawie jak liczycie?

      – Różnie, panie plutonowy.

      – Na mendle liczycie?

      – Na mendle też. – Młody usiadł i zaczął nerwowo szukać kolejnego źdźbła.

      – Młody, kurwa, wojna jest! „Melduję, panie plutonowy, że przejechało coś pod trzy mendle panzerkampfwagen drei”, tak? Niecała kopa, znaczy, przejechała?

      – Pan plutonowy niemiecki zna?

      – Zna – odpowiedział, sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyjął papierosy.

      Przesłaniając płomień dłonią, zapalił benzynową zapalniczką i podetknął paczkę chłopakowi.

      – Nie palę, panie plutonowy.

      – Widzę.


Скачать книгу