Ludzie bezdomni. Stefan Żeromski

Читать онлайн книгу.

Ludzie bezdomni - Stefan Żeromski


Скачать книгу
nawet o jakimś bilu angielskim[75]... Chwilami czuł dziką wściekłość; miał formalny impuls, żeby powstać i zdzielić tę piękną kobietę pięścią między oczy. Jak na urągowisko nie tylko trzymał, ale ze wszystkich stron widział w umyśle racje swoje, głębokie fikcje obmyślone w samotności. Nikt nań uwagi nie zwracał, więc mógł w przerwach między pytaniami gospodyni ćwiczyć do woli swój esprit d’escalier[76]. Kiedy niekiedy tylko zatrzymywało się na nim w przelocie czyjeś spojrzenie i wówczas widział w nim drwinę, której bezlitosne oblicze zakryte było kapturem towarzyskiej przyzwoitości.

      Późno w nocy skończyła się kolacja. Część zgromadzenia wróciła do salonu. Inni z cygarami wędrowali do gabinetu, niektórzy zaś po angielsku wymknęli się za drzwi. Do szeregu ostatnich należał Judym. W bramie kamienicy, która była od dawna zamknięta, kilku z uczestników zebrania „wypukiwało” stróża stękającego przed opuszczeniem izdebki. Grono to milczało i gdy się drzwi otwarły, pożegnano Judyma szybkim „dobranoc” i uchyleniem kapeluszów. Został i szedł w tę samą stronę tylko jakiś otyły, niski, wiekowy eskulap, którego Judym zauważył na zebraniu. Była to figura rozlana, o żydowskich rysach i ruchach.

      — Kolega w którą stronę? — spytał Judym.

      — Ja? W stronę Krochmalnej... A kolega?

      — Na Długą.

      — No to idziemy w jednym kierunku.

      — Niekoniecznie.

      — Owszem. Dlaczego? Ja mogę zboczyć. Przyznam się zresztą koledze, że milej mi będzie iść razem. O tej godzinie... po prostu strach jest iść piechotą. W naszej okolicy niech Bóg zachowa!

      — A, jeżeli tak.

      Judym szedł wielkimi krokami. Grubas biegł przy nim, sapiąc i wydmuchując dym z cygara, którego niedopałek żarzył się w samych niemal jego wąsach.

      Gdy już oddalili się znacznie od mieszkania doktorostwa Czerniszów, dr Chmielnicki rzekł:

      — Szczerze dziś współczułem koledze...

      Judym miał inne wyobrażenie o tym współczuciu, zauważył był bowiem przypadkowo tłuściocha, jak prześcigał innych we wzgardliwym nadymaniu ust i w obfitości min ironicznych.

      — Dlaczegóż to kolega miał mi współczuć?...

      — Jak to dlaczego? Czy kolega może dziś czuć przesyt z nadmiaru krytyki życzliwej? U nas, niestety, tak zawsze. Jeżeli kto wyrasta nad głowy tłumu, zaraz go...

      — Szanowny kolego, ja nie marzyłem o wyrastaniu nad jakiekolwiek głowy.

      — Ja wiem, ja rozumiem! Mówię nie o zamiarze, lecz o fakcie...

      — Żałuję teraz, że czytałem moją elukubrację[77]...

      — Ależ dlaczego?

      — Dlatego, że ten wyskok sprowadził między innymi takie oto drwiny szanownego kolegi.

      — Kolega się mylisz! Na honor... Mnie imponują ludzie odważni. A co znaczy być wyśmiewanym, być zadręczonym tym wiecznym śmiechem, jak chory indyk przez stado, to ja wiem najlepiej.

      — Jak to?

      — Proszę kolegi, od pierwszej klasy przez całe gimnazjum, przez cały uniwersytet, przez całe życie jestem śmieszny. Dlaczego? Ja nie wiem. Oczywiście przede wszystkim dlatego, że mam przyjemność być z Żydów, a po wtóre dlatego, że się nazywam Chmielnicki. Przodkowie moi, nawiasem mówiąc wcale nie lichwiarze ani nie oszuści, pochodzili z miasteczka Chmielnika, więc ich zwano Chmielnickimi. Gdyby byli wiedzieli, ile z racji tego nazwiska wycierpi ich potomek, wcale niegłupi doktór, byliby wybrali dla siebie i dla mnie nie tyle kozackie nazwisko. Mogliby się byli przecież nazwać Staszowskimi, Stopnickimi, Oleśnickimi, Kurozwęckimi, Pińczowskimi, Buskimi. Byłoby to im, a i mnie najzupełniej obojętne. Ze mnie drwili nawet profesorowie. Pamiętam, w Dorpacie nasz nieboszczyk prosektor[78] pyta mię pewnego razu przy całym audytorium:

      — Panie Chmielnicki, czy aby wierzysz w nieśmiertelność duszy?

      Pytanie było żartobliwe, ale kategoryczne. Odpowiedziałem:

      — Panie profesorze, tak jest, ja wierzę.

      — A gdzież ona jest ta pańska dusza?

      — Jak to gdzie? Jest w ciele człowieka.

      — W całym ciele czy w jakiej części siedzi pańska dusza, panie Chmielnicki?

      — W całym ciele siedzi, profesorze.

      — A jeżeli człowiekowi urzynają nogę, cóż się dzieje z duszą? Czy urzynają również kawałek duszy?

      Pomyślałem chwilę i mówię:

      — Nie. Wtedy zapewne dusza podnosi się cokolwiek wyżej.

      Ten dialog szeroko i daleko uczynił mię sławnym. Gdybym dziś dał światu nieomylny sposób leczenia gruźlicy, zawsze pamiętano by, że to ten „Czerkies” Chmielnicki, co ma nieśmiertelną duszę, która w miarę okoliczności podnosi się wyżej.

      — Proszę kolegi, czyliż jest choć jeden człowiek, który by nie dźwigał na plecach takiego kosza śmieszności? My sami każdemu z przechodzących wrzucamy jakąś bryłkę ciężaru. To samo czynią z nami bliźni nasi. Nic darmo...

      — Nie, nie! Co innego jest to, o czym kolega mówisz, a co innego specjalne brzemię moje. To nie kosz, który można zrzucić, lecz garb. Niosę zawsze taki, jakiego ciężar poznałeś pan dzisiejszego wieczora.

      — Ależ to co innego.

      — Tak, co innego, bo to było, daruje kolega, zasłużone, cokolwiek zasłużone, moje zaś jest to śmieszność, którą się niesie bez własnej winy.

      — Więc ja dziś zasłużyłem...

      — No, nie! Ja się mało znam. Ale, proszę kolegi, jak można... Takie ostre wystąpienie przeciwko uznanym prawdom, a nawet, powiem sumiennie, przeciwko... oczywistości. Medycyna to jest medycyna, to jest fach. Ja się nauczyłem, wydałem pieniądze, włożyłem ogrom pracy, ja umiem, mam patent — więc leczę. Dlaczego medycyna ma być związana z filantropią, a inżynieria nie, prawo nie, filologia nie!

      — Nic nie chcę słyszeć o filantropii!

      — No, to z tymi obowiązkami społecznymi. Dlaczego nie ma obowiązków społecznych rzeźnik, stolarz, poeta, tylko lekarz?

      — Wie pan co, nie mówmy o tym.

      — Możemy nie mówić, jeżeli kolega nie życzysz sobie mówić o tym ze mną. Ale mnie kolegi żal.

      — Ech, jeszcze stoję na nogach.

      — Kolega wspomniałeś o tych biednych szajgecach[79] z Parysowa... Ach, Boże! To była krótka wzmianka, ale w niej malowało się coś takiego... Dzisiaj już mało kto mówi u nas o Żydach jak o ludziach. Jeżeli się o nich mówi, to po to tylko, żeby ich przyrównać do „robactwa”, które oblazło i żre „ludzi”. Kiedy czytam dzisiejsze pisma, pisma, które jawnie wzywają do nienawiści, do wygładzania, wyrzucania, tępienia Żydów, dzisiaj, i to w imię zasad Jezusa Chrystusa...

      — Proszę kolegi...

      — Proszę kolegi, ja każde niedzielne wydanie pism... tych pism antysemickich odchorowuję...

      — Po cóż cię wzruszać byle czym!

      — Byle czym!

      — No tak. Pisma takie wydają szuje, nędzne łajdaki, które


Скачать книгу

<p>75</p>

bil angielski (z ang. bill of rights) — ustawa przyjęta przez parlament angielski i zatwierdzona przez króla.

<p>76</p>

esprit d’escalier (franc.) — odpowiedź przychodząca poniewczasie, spóźniony dowcip.

<p>77</p>

elukubracja — mozolnie wypracowany utwór, ale bez talentu.

<p>78</p>

prosektor — kierownik prosektorium.

<p>79</p>

szajgecach — nieżydowski (chrześcijański) chłopiec