Germinal. Emile Zola
Читать онлайн книгу.i ciocia… byli ze sobą… hm! Co mnie jednak zastanawia to to, że właśnie pani Hennebeau rzuca się na szyję Cecylce.
Pan Gregoire przyjął to kwaśno. Taka dystyngowana dama… i do tego o czternaście lat starsza… nie, to niemożliwe. Zresztą nie znosi, by żartować sobie z tak poważnych rzeczy. Deneulin, śmiejąc się ciągle, uścisnął mu rękę i wyszedł.
– Nie, to nie to, com myślała! – odezwała się Cecylia wchodząc. – Przyszła stara kobieta z dziećmi, wiesz, mamo, żona górnika, którąśmy raz spotkały. Czy ma tu przyjść?
Państwo Gregoire'owie zawahali się. Czy bardzo brudna? Nie, nie była bardzo brudna i dzieci także nie, zresztą saboty zostawią w sieni. Pan i pani rozparli się już w fotelach dla trawienia, ruszać im się nie chciało i to przeważyło szalę:
– Wpuść ich tu, Honorciu.
Zjawiła się Maheude[20] z dziećmi. Wszyscy troje zdrętwiali z zimna stanęli przy drzwiach i rozglądać się poczęli po pokoju, gdzie było tak pięknie, ciepło i gdzie tak pachniały brioszki.
II
Do zamkniętego mieszkania rodziny Maheuów począł poprzez zamknięte okiennice wciskać się szparami świt, ścieląc się powoli jasnymi smugami.
Wszyscy spali, a powietrze stało się jeszcze cięższe. Lenora i Henryś trzymali się ciągle za szyję, Alzira leżała z głową w tył odrzuconą, spoczywającą na garbie, zaś dziadek Bonnemort zajmujący łóżko Zachariasza i Jeanlina chrapał z otwartymi ustami. Z sionki też nie dochodził żaden głos. Maheude zasnęła podczas karmienia dziecka, które napojone spało w poprzek tłustego brzucha matki, na pół zduszone jej jedną zwisającą na bok piersią.
Kukułka zegaru oznajmiła godzinę szóstą. Dał się słyszeć wszędzie łoskot zamykanych drzwi, potem stuk drewnianych sabotów po bruku.
To kobiety i dziewczęta szły do roboty w sortowni. Potem ucichło znowu wszystko aż do godziny siódmej. Potem poczęto otwierać okiennice, rozległy się poziewania i kaszel poprzez cienkie ściany mieszkań. Długi czas skrzypiały młynki trące kawę, w izbie Maheuów nikt się nie budził.
Ale niebawem rozległo się klaśnięcie policzka i krzyk za ścianą i to zbudziło Alzirę. Odgadła, że już późno być musi, zerwała się więc i boso podeszła do łóżka matki.
– Mamo! Mamo! Już późno. Masz dziś gdzieś iść!… Uważaj, bo zadusisz Stelkę.
I wydobyła wpół uduszone dziecko spod piersi matczynej.
– Do stu tysięcy… człowiek tak zmęczy się przez cały dzień, że spałby nie wiem jak długo – wybąknęła, przecierając sobie oczy. – Ubierz Henrysia i Lenorę, wezmę ich ze sobą, a ty pobawisz Stelkę. Nie mogę jej przecież wlec taki kawał drogi. Zresztą boję się wynosić jej na takie zimno.
Umyła się pośpiesznie, ubrała w starą niebieską spódnicę, najlepszą jaką posiadała, i wdziała kaftan z szarej wełny, na którym poprzedniego wieczora załatała dwie dziury.
– A zupa… trzeba iść! – zamruczała i zeszła śpiesznie na dół, potrącając wszystko, co jej stało w drodze.
Alzira wróciła do nyży i wzięła na ręce krzyczącą znowu Stelkę. Ale umiała lepiej niż matka poradzić sobie z dzieckiem. Mając osiem lat była doświadczona jak dorosła, położyła siostrę do ciepłego jeszcze łóżka i uśpiła, dając jej do ssania palec. A było to bardzo na czasie, gdyż właśnie rozległ się nowy krzyk i bójka, którą musiała załagodzić. Obudzili się Henryś i Lenora, którzy we śnie tylko trzymali się czule za szyje, na jawie natomiast wydzierali sobie garściami włosy i podbijali wzajem oczy. Dziś stroną napastującą była sześcioletnia Lenora, chłopiec przyjmował szturchańce, nie oddając ich. Alzira musiała porwać ją za nogi i odciągnąć grożąc, że jej zbije skórę. Gdy przyszło do mycia, powstał wrzask nowy powtarzający się zresztą za wkładaniem każdej części ubrania z osobna. Nie otwierano okiennic, by nie zbudzić dziadka Bonnemort, który wśród krzyku chrapał dalej w najlepsze.
– Jestem gotowa… Czy dzieci ubrane? – spytała z dołu matka.
W izbie parterowej otwarła okiennice, rozdmuchała ogień, dołożyła węgla. Miała nadzieję, że stary może nie wszystką zupę połknął, ale w garnku nie znalazła nic. Był jak wylizany. Ugotowała więc garść klusek, które miała w zapasie z dnia poprzedniego. Ugotowała je w czystej wodzie bez masła sądząc, że z tej odrobiny, która została w szafarni, nie zostało nic po zrobieniu czterech kanapek rano. Zdumiała się jednak, otwarłszy szafę. Okazało się, że Katarzyna potrafiła dokonać tego cudu i zostawić jeszcze kawałek masła wielkości orzecha laskowego. Prócz tego nic jednak więcej nie znalazła, ani skórki chleba, ani nawet kości do ogryzienia. Cóż zrobią, jeśli Maigrat trwał będzie dalej w uporze i nie da im kredytu, a mieszkańcy Piolaine odmówią pięciu franków? Gdy wrócą z kopalni mężczyźni i Katarzyna, musi im przecież dać jeść, bo nieszczęściem nie wynaleziono dotąd sposobu, by żyć, nie jedząc.
– Przyjdziecie raz? – krzyknęła ze złością. – Powinnam była już wyjść.
Rozdzieliła kluski na trzy małe porcje. Sama jeść nie chciała, twierdząc, że nie jest głodna. Mimo że Katarzyna wygotowała już raz wczorajsze fusy, zalała je ponownie gorącą wodą i wypiła chciwie dwie szklanki kawy, która wyglądała jak czerwonożółta woda i była całkiem przezroczysta. Zawsze to podtrzymać ją trochę powinno, mówiła do siebie.
– Słuchaj – powtarzała Alzirze. – Nie będziesz budziła dziadka, niech śpi! A uważaj na Stelkę, by sobie co nie zrobiła i nie krzyczała, gdy się zbudzi. W najgorszym razie weź kawałek cukru, rozpuść w wodzie i dawaj jej po łyżeczce. Wiem, żeś rozumna i nie zjesz sama cukru.
– A szkoła, mamo?
– Szkoła? Dość będzie czasu jutro iść do szkoły… potrzebuję cię w domu.
– A czy mam ugotować zupę? Może mama wróci późno…
– Zupę… zupę… Nie, czekaj, aż wrócę.
Alzira, przedwcześnie rozwinięta, jak wiele ułomnych dzieci, umiała gotować zupę, ale nie nastawała, musiała się domyślić wszystkiego.
Kolonia robotnicza już była teraz na nogach, gromadki dzieci szły do szkoły, stukając głośno sabotami po bruku. Wybiła godzina ósma. Z mieszkania Levaque’ów dochodziła głośna rozmowa. Kobiety krzątały się koło gospodarstwa i garnków z kawą. Oparłszy dłonie na biodrach, puściły w ruch języki, jak młyńskie koła trajkoczące. Twarz ziemista z rozpłaszczonym nosem i wydatnymi wargami pojawiła się w oknie. Ktoś zawołał:
– Nowina, nowina, chodź posłuchać!
– Nie, nie, potem – odparła Maheude – muszę wyjść z domu!
I obawiając się, że ulegnie zaproszeniu na szklankę gorącej kawy, wyszła popychając przed sobą Lenorę i Henrysia. W izbie na górze chrapał dalej ojciec Bonnemort tak równo, że od tego chrapania zdawał się cały dom zasypiać na nowo.
Maheude zdziwiła się. Wiatr na dworze ustał zupełnie, nastała gwałtowna odwilż, niebo było ołowiane, na mury domów wystąpiła lepka, zielonawa wilgoć, ulice pełne były charakterystycznego dla tej węglonośnej okolicy czarnego, lepkiego błota. Wyglądało jak zarobiona z wodą na papkę sadza i przylepiało się tak, że obawiać się można było, iż ugrzęzną w nim trzewiki i nogę wyciągnie się z samą tylko pończochą. Maheude za pierwszym niemal krokiem musiała dać w twarz Lenorze, gdyż nabierała błoto na końce sabotów niby na łopatę. Wydostawszy się z kolonii robotniczej, poszła wzdłuż wału zsypiska, przeszła ponad kanałem, a potem dla skrócenia drogi zwróciła się
20