Popioły, tom II. Stefan Żeromski

Читать онлайн книгу.

Popioły, tom II - Stefan Żeromski


Скачать книгу
gdy wtem z jednego kąta rozległ się głos księcia:

      – Jesteś, mości sekretarzu! Przychodzisz w samą porę. Właśnie mam chwilę czasu i chęć do gawędy. Więc siałeś na wsi pszenicę sandomierkę, żyto, a nawet jęczmień?

      – Tak jest.

      – I znudziło cię to do cna?

      – Znudziło.

      – I zatęskniłeś do świata?

      – A zatęskniłem.

      – Masz zupełną słuszność. Trzeba koniecznie tęsknić do czegoś innego, przenosić się sercem z miejsca na miejsce, z zawodu do zawodu, odmieniać same pożądania, bo inaczej ziemia by nas obsiadła i pożarła. Widzisz, ja w tym czasie, gdy ty siałeś i żąłeś, nabrałem manii do czytania książek. Dawniej, ta żyłka nie odzywała się we mnie. Wystarczało mi samo życie człowiecze, nasze obecne, a to, co jest w książkach, uważałem za strawę godną szczurów, robaków i łysych staruszków. A oto nagle przyszło i trzyma… Waszmość, mości cześnikowiczu, do książek nie masz gwałtownej inklinacji? Co?… powiedz szczerze…

      Rafał zaczerwienił się jak zbrodniarz schwytany na uczynku pierwszej kradzieży.

      – Nie wstydź się tylko, mój drogi. Nie ma w tym hańby. I mnie pewne okoliczności wepchnęły na tę żmudną i zakurzoną drogę. Włóczyłem się ostatnimi czasy po świecie, zawadziłem o Egipt, wiesz?… ten, co to w Afryce…

      – Och, wiem! – rzucił Rafał, dotknięty do żywego.

      – Udałem się w tę podróż po wojnie, która się tam rozegrała. Chciałem odszukać grób jednego przyjaciela, tam, pod beznosą czaszką sfinksa poległego. Tymczasem te piramidy, obeliski, sfinksy, pustynia, miasta zaginione i wszystko, co się tam działo, tak mię, uważasz, wzięło, że zacząłem z książek dochodzić, co i jak. Moi przyjaciele, a osobliwie jeden, którego bardzo kochałem, zostali tam zamordowani.

      – Zamordowani! – krzyknął Rafał, ogarnięty przez głęboką, porywającą ciekawość.

      – A tak. Ten, który był Polakiem, wyższy oficer w służbie francuskiej, nazwiskiem Sułkowski, został rozsiekany przez Arabów w bitwie, gdzie we dwudziestu żołnierza bił się na śmierć z kilku pułkami. Drugi Francuz, niejaki Venture…

      – I ten został rozsiekany?

      – Tak, pono z woli wodza, owego Napoleona, o którym musiałeś co słyszeć.

      Rafał spłonął znowu ogniem wstydu, gdyż słyszał przecież niemało, ale opinii najsprzeczniejszych. Książę zamilkł na pewien przeciąg czasu i siedział bez ruchu, z głową podpartą na ręku. Usta jego były odęte, a szkliste oczy posępne. Rzekł wreszcie:

      – Brat twój umarł, tak młodo w sprzeczce ze mną… Tamten, generał, zginął, ledwie się do niego zbliżyłem i ledwiem poznał jego duszę. Nawet ciała jego nie znalazłem. Nawet szczątków. Krew zmoczyła spłacheć piasku Sahary – i po wszystkim. Kwiat na tym miejscu nie wyrośnie, gdzie zgasły oczy króla w rodzie ludzkim… Tak, bracie. Otóż będziemy, jeśli twoja wola, spisywali razem różne rzeczy o tych dalekich krajach, szczególnie o pustyni, Egipcie, Ziemi Świętej, Azji Mniejszej, Syrii. Będzie ci się to wydawało dziwne, ale zapomnisz o tym i nie będziesz myślał. Później ci to wytłumaczę. A teraz weź oto ten sekstern i pisz wyraźnie na pierwszej stronicy te słowa:

      Z PIERWSZEGO LISTU ŚWIĘTEGO HIERONIMA DO HELIODORA:

      „O puszczo! kwieciem Chrystusowym kwitnąca… O osobności, gdzie one rodzą się głazy, z których w Objawieniu miasto wielkiego króla wystawione zostaje!

      O pustynio, po przyjacielsku z Bogiem się ciesząca!”

      – Taka będzie dewiza tego pisma, a teraz zaczniemy…

      W chwili, gdy to mówił, żelazne drzwi szczęknęły i bez szelestu wszedł do sali służący, cicho wymieniając jakieś nazwisko. Książę dał mu znak skinieniem głowy. Kamerdyner odwrócił się, uchylił drzwi i wpuścił do sali wysokiego, barczystego pana.

      Nowo przybyły miał ogromną głowę z nadzwyczaj wydatnymi rysami twarzy. Oczy jego były wypukłe i natarczywie uważne, po dziecięcemu patrzące. Włosy nad czołem, sklepionym tak jakoś twardo i niewzruszenie jak odłamy skały, były poskręcane i spiętrzone w naturalne loki, niby u Murzyna. W tyle głowy ujęte w kitajkowy czarny worek, tworzyły długi harbajtel, związany na końcu wstążkową kokardą. Ten wielki mężczyzna ubrany był w mundur oficera pruskiego z czerwonymi wyłogami. Szedł wyprostowany, głośno stukając obcasami trzewików o marmurową posadzkę.

      Gdy spostrzegł Rafała, na jego twarzy odmalowało się zdziwienie, prawie zdumienie. Przez chwilę nie odrywał od niego oczu i przykry niepokój w nich się odmalował. Rafał uczuł od razu dla tego człowieka niewytłumaczoną życzliwość i przyjaźń. Książę wstał ze swego miejsca, skłonił się przed wchodzącym i zaraz, wskazując mu Rafała oczyma, rzekł tonem uspokajającym, po francusku:

      – Mój nowy sekretarz, Olbromski…

      Po chwili zwrócił się do Rafała:

      – Możesz teraz iść na miasto i zabawić się, robić, co chcesz. Zażądaj od Łukasza pieniędzy i powiedz mu, kiedy ma ci przygotować posiłek.

      Rafał wyszedł co prędzej. Na ulicy zapomniał o wszystkim. Czuł tylko, jak nadzwyczajnie zardzewiał. Nie umiał chodzić po miejskich kamieniach, wiedział o sobie, że jest niezgrabny, sztywny, przygarbiony i prostak w każdym ruchu. Gdy go wymijały piękne pojazdy eleganckich pań i panów, prostował się, ile mógł. Miasto zrobiło na niego wrażenie. Był przygnieciony jego wielkością i, jak mu się zdawało, niesłychanym majestatem. Mijał jedną ulicę za drugą, dworki otoczone parkanami, zza których rozłożyste drzewa wychylały się na błotniste koleje ulicy, pałace gdzieniegdzie wśród ogrodów za żelaznymi kratami błyszczące, kościoły, nowo wzniesione domostwa.

      Gdy tak, wlokąc się bez celu, oglądał jedną budowlę za drugą, ktoś go niespodziewanie zawołał po imieniu i nazwisku. Rafał podniósł głowę i ujrzał stojącą na środku wiedeńską basztardę, ciągnioną przez pięć ślicznie dobranych szpaków, a w niej z pańską gracją rozwalonego kolegę z filozofii, Jarzymka.

      – Rafuś! – wołał tamten – jeżeli jeszcze żywisz ku mnie żakowskie gniewy, to nie wysiadam wcale, ale jeśli przeprosiłeś się ze mną w myśli, to spadam w twoje objęcia…

      – Chodźże, chodź! – krzyknął Rafał ze szczerą radością.

      Jarzymski wyskoczył na kamienie i zaczął ściskać kolegę. Już jednak po chwili zawołał:

      – Po stroju od strony Opatowa czy Sandomierza wnoszę, że przyjeżdżasz wprost ze swego dystryktu.

      – Nie inaczej, a ty?

      – Ja tu mieszkam.

      – Tu? W Warszawie? I dawno?

      – Od lat trzech, to jest od chwili, gdym się uwolnił z pazurów stryjaszka i zwalił z karku jego opiekę. Ale o tym potem. Przede wszystkim siadaj no, jedziemy do krawca.

      – Ależ zaraz…

      – Ani jednego słowa! W takich szatkach można robić furorę, ale nie tutaj. Jedziemy do krawca i do szewca.

      – Nie, stanowczo! W tej chwili jest to niemożliwe…

      – Jak chcesz, ale… jak cię widzą, tak cię piszą. Przecie to my w Krakowie nie dawaliśmy się zjeść w kaszy, a nawet… No, ale skoro inaczej sobie życzysz… Do domu! – rzucił rozkaz stangretowi.

      Rafał nie mógł się oprzeć i siadł do powozu. Rumaki powodowane przez zręcznego stangreta szły z wolna, w pląsach i potrajały okazałość ekwipażu. Jarzymski z niedbałością rozparł się w siedzeniu


Скачать книгу