Kaśka Kariatyda. Gabriela Zapolska

Читать онлайн книгу.

Kaśka Kariatyda - Gabriela Zapolska


Скачать книгу
a na ścianie powiesiła rzędem cztery piękne malowane obrazy, uśmiechnęła się w swym ubóstwie i czuła się zadowolona. Te obrazy były jej jedynym bogactwem. Święta Trójca z szafirową kulą, przedstawiająca świat cały, Matka Boska Kochawińska, wychylająca czarną twarz z pozłocistej sukni i Święty Wincenty à Paulo z dzieciakiem na ręku. Czwartym w tej galerii obrazów był Bogumił Dawidson[13] rozparty w purpurowym płaszczu i koronie cezarów. Kaśka, nie znając bohaterów sceny, umieściła tragika pomiędzy obrazami świętymi, uważając go za coś wysokiego ze względu na czerwony płaszcz i dumną, wyzywającą pozę, z jaką się rozpierał koło urny, na kolumnie wysokiej sterczącej.

      W kuchni znalazła mnóstwo śmieci i kurzu; po kątach stosy kości, łupiny od kartofli itd.

      Po rozpatrzeniu się bliższym, zauważyła brak wielu koniecznych naczyń, szczotek, żelazek. Z wielką energią rozpoczynała więc sprzątanie tego kąta, w którym odtąd żyć miała. Gdy obmyła podłogę, zabrała się do czyszczenia ścian, ale tu niewiele pomogły jej dobre chęci. Czarne smugi pokryły dawno niebielone ściany. Niewielkie okienko wychodziło na małą boczną galeryjkę opatrzoną cienką, żelazną poręczą, zakrzywioną na rogu i ciągnącą się w górę po szpiczastym dachu niższego budynku. Okienko to dawało mało światła i powietrza. Kaśka westchnęła… Szerokie jej piersi wciągały od razu wielką ilość powietrza, gdyż inaczej krew ją dusiła i zalewała jej głowę.

      Nagle drzwi od pokoju otworzyły się i w nich stanął mężczyzna niemłody, w szlafroku – widocznie pan domu.

      Kaśka wyprostowała się i podeszła, pragnąc w fałdach wyszarzanej perskiej tkaniny znaleźć rękę swego chlebodawcy i wycisnąć na niej pełen szacunku pocałunek.

      Ręka jednak zniknęła w zbyt obszernym rękawie, a natomiast z piersi mężczyzny wybiegł cichy zachrypnięty głos, podobny do piania koguta.

      – Cóż to za nowy tłumok tak hałasuje, że człowiek myśleć nawet nie może?

      Kaśka, biorąc zawsze najgorsze dla siebie, zastosowała tym razem wyraz „tłumok” do swej osoby.

      – To ja, proszę wielmożnego pana, Kaśka.

      Chudy mężczyzna skrzywił się.

      – Nowa sługa, hm… hm… gorsza złodziejka i latawiec niż tamte. No, no, ja się do ciebie wezmę i będziesz mnie słuchać. Nie panią, tylko mnie, bo u mnie służysz. Rozumiesz, ja płacę! Pani nic nie ma, to wszystko moje. To moja krwawa praca, którą ona niszczy.

      I wstrząsając długim rękawem, pod którym kryła się zapewne ręka, ukazywał Kaśce tę całą swoją własność, owoc krwawej pracy: kilka rondli, stary pogrzebacz i szczypce, blaszany samowar, dziurawą konewkę, rdzą pokryty kociołek i resztę innych gratów, nędznych, kryjących się po zaciemnionych kątach ze wstydem obszarpanych nędzarzy. Człowiek w brudnym szlafroku wyciągał rękę i zakreślał koło, mówiąc „to moje” z dumą skąpca, który całe lata gromadzi stosy zaśniedziałych monet. Były to skarby smutne, własność, o którą sprzeczać się było dziwactwem, a przecież ten mąż wydziedziczał z nich żonę, wskazując siebie jako głowę domu i pana w całym tego słowa znaczeniu. Wszystko należało do niego – i to wygasłe ognisko, i ta stolnica czerwona jeszcze od mięsa, i ten szczerbaty garnuszek, i ten moździerz bez tłuczka, w którym tłuczono cukier lub pieprz starą rączką od dzwonka. Tym wspaniałym ruchem rękawa obejmował w posiadanie i nową służącą, która w niemym podziwie spoglądała na tę łysą, szpiczastą głowę, obciągniętą żółtą skórą, a zapadającą się w kilku miejscach w doły okrągłe i równe. Nos długi, haczykowaty, zwieszał się nad wąskimi wargami i prawie łączył z wystającą brodą. Zamiłowanie w gderaniu i bezustannym gniewie na siebie i na wszystkich przebijało się aż nadto widocznie w tej skurczonej, pochylonej postaci, jakby zaczajonej dla rzucenia się na upatrzoną sobie ofiarę. Chudy, mały, miał ruchy wariata, machając ustawicznie rękami i wyginając dolną wargę w właściwy sobie sposób.

      Kaśka, mimo całego szacunku dla „państwa”, nie mogła ukorzyć się przed tą figurą, migającą się w niepewnym blasku przyciemnionej kuchenki.

      – Ile ci pani dała zadatku? – pyta człowiek w szlafroku, zaczajając się jakby do skoku.

      – Reńskiego w srebrze – odpowiada Kaśka.

      – Oddaj go!

      Kaśka, przerażona, nie może przez długi czas znaleźć odpowiedzi.

      – Oddaj – powtarza mężczyzna – kto cię tam zna… Może jesteś Bóg wie jaka przywłoka… Jutro ukradniesz co i pójdziesz, a ja ci mam jeszcze za to płacić? Ta głupia Julka zawsze tak robi… Szast, prast… pieniądze wyrzuca jakby swą własność!… Miłosierny Boże! Co to ze mną będzie… co to będzie!…

      Postąpił kilka kroków naprzód.

      – Czy to ma być wyszorowana podłoga? – zapytuje, przysiadając na ziemi i wlokąc za sobą sznur długi i obszarpany. – To jest tylko brud rozmazany, a wszystkie plamy zaraz jutro wyjdą… Popraw to zaraz…

      Siedząc na ziemi, rozglądał się dokoła uważnie, jakby coś obliczał i przypominał sobie.

      – Masz tu czternaście kawałków drzewa na jutro do obiadu… to ci wystarczy. Naczynie utrzymuj czysto, bo to moja praca i kosztuje mnie niemało…

      Nagle porwał się z ziemi i rzucił na stojący na stole samowar.

      – Miłosierdzie boże! – zawołał, chwytając samowar przez materię rękawa. – Miłosierdzie boże!

      I za chwilę zniknął z samowarem we drzwiach prowadzących do pokoju. Kaśka pozostała sama. Chwilę stała nieruchoma, porządkując wrażenia, jakie zrobił na niej ten człowiek dziwaczny. Czekała jego powrotu i powtórnego rozkazu zwrócenia zadatku. Czuła, że służba jej będzie bardzo ciężka, ale nie miała wyboru. Wśród kwartału gdzież znaleźć mogła lepszą? W najwyższej trwodze zabrała się do powtórnego szorowania podłogi. Oddychała ciężko, pocąc się wśród gorąca i w przyśpieszonym ruchu. Pan nie powracał wraz z samowarem, bo zniknął we wnętrzu mieszkania. Kaśka z ciągłą trwogą spoglądała na drzwi od pokoju.

      Zmrok zapadał z wolna, ścieląc się ciemnymi smugami po wilgotnej podłodze i pustych kątach. Wszystkie przedmioty tonęły w ciemnościach napełniających powoli ciasne wnętrze kuchni. Kaśka spocona, zmęczona, skurczona w wielką, bezkształtną masę, szorowała ciągle z jakimś nerwowym uporem, prawie bezmyślnie.

      Na koniec otworzyły się drzwi, a do kuchni weszła pani, trzymając w ręku samowar. Jej niska, szeroka postać zaznaczyła się wśród cienia niepewnymi liniami. Pani postawiła na stole samowar i oparła się ręką o ścianę, jakby padając ze znużenia. Stała tak przez chwilę w milczeniu, nie patrząc na Kaśkę, która w przeciwległym kącie kuchni klęczała w wodzie. Na koniec, unosząc tren swego szlafroku, postąpiła pani kilka kroków ku okienku, skąd padała jeszcze szarawa, jakby popiołem przysypana smuga światła, i stanęła w tej smudze, zwracając ku Kaśce swą bladą twarz niezdrowej kobiety.

      Pragnęła widocznie coś przemówić do klęczącej naprzeciw niej dziewczyny, nie wiedziała jednak, od czego zacząć.

      – Bardzo tu było brudno – wyrzekła powoli, a głos jej drżał lekko, prawie niedostrzegalnie.

      – Tak, proszę wielmożnej pani, ale jakoś się to uładzi – odpowiada Kaśka, szczęśliwa, że jej piękna pani tak uprzejmie do niej przemawia.

      – Mąż mój… to jest pan – poprawiła się – lubi porządek… trzeba mu dogadzać… proszę cię o to…

      Kaśka podniosła głowę i zastanowiła się chwilę. Jak to? Ta pani prosi ją o wypełnienie obowiązku?

      – A teraz


Скачать книгу

<p>13</p>

Dawidson, Bogumił (1818–1872) – aktor dramatyczny polskiego pochodzenia, odnosił wielkie sukcesy na scenach niemieckich (w Dreźnie).