Święte krowy na kółkach. Jacek Fedorowicz
Читать онлайн книгу.było moje zdumienie, gdy los, pod postacią spółdzielni „Energetyka”, rzucił mnie znów w to samo miejsce. Na Powiśle. Zupełnym przypadkiem; nie miałem w tym żadnego udziału. Wtedy trzeba było brać, co dawali. No i okazało się, że dali mieszkanie jakieś sto czy dwieście metrów od miejsca, w którym do Powstania stały kamienice Czerniakowska 202/204. (Dziś, prawem kaduka, Okrąg 3, co mnie oburza do żywego). Muszę powiedzieć, że przyjąłem ten lokalizacyjny wyrok losu z radością. Zabawnie było chodzić po prawie dokładnie tych samych ulicach, rozpoznawać metalowe okucia schodków na Górnośląskiej, które ze szczegółami zapamiętałem z dzieciństwa, chodząc z Mamą na spacery do parku Ujazdowskiego (jako okularnik pilnie patrzyłem pod nogi!) – czy też oddawać się niechcianym wspomnieniom powstaniowym. Niechcianym, bo Powstanie było dla mnie wstrząsem, o którym chciałem zapomnieć. Ale przez całe dziesięciolecia, idąc na przykład w stronę Ludnej, a potem Książęcą pod górę, nie mogłem opędzić się od myśli, że o, tu strzelali do nas od strony YMCA i Frascati, o, tu był wykop, którym dostaliśmy się do Szpitala ZUS-u (dziś Orłowskiego), tu był mur wzdłuż ogrodu Szpitala św. Łazarza (dziś trawnik między giełdą a tyłami Muzeum Narodowego), tu wreszcie była – na początku Nowego Światu – barykada osłaniająca przed niemieckim ostrzałem z gmachu BGK. Pokonanie trasy z rogu Czerniakowskiej i Okrąg do placu Trzech Krzyży zajęło wtedy prawie dobę.
Tu dygresja. Ostatnio opętały mnie inne wspomnienia. Zaczęło się od tego, że postanowiłem sprawdzić, czy dobrze pamiętam to, co pamiętam z dawnego Powiśla. Dowiedziałem się o istnieniu FOTO-PORÓWNAŃ na stronie internetowej osoby, która przybrała pseudonim „Werttrew” (www.werttrew.fora.pl), wszedłem na stronę i wciągnęło mnie bez reszty. Wielką frajdę mi sprawił widok kamienic Czerniakowska 202/204, znalazłem fotografię, rozpoznałem bez trudu nasz balkon, miałem okazję znów popatrzeć na ten narożnik po sześćdziesięciu paru latach. Inne widoki też były przeciekawe. Dowiedziałem się, że Ludna nie dochodziła do Wisły, kończyła się zamknięta Solcem, za to wzdłuż budyneczku dzisiejszego Muzeum Azji i Pacyfiku prowadziła do „nadbrzeżnej” ulicy Wioślarskiej maleńka uliczka Karpia, po której już nie ma ani śladu. Ponadto na stronie pana Werttrewa znalazłem liczne linki do fascynujących map lotniczych zrobionych tuż przed Powstaniem, do zdjęć lotniczych z 1945 roku pokazujących zniszczoną Warszawę, ale z czytelną siatką dawnych ulic. Polecam każdemu, kto lubi Warszawę, mapy i starocia. Koniec dygresji.
No więc w połowie lat sześćdziesiątych wróciłem na Powiśle niechcący. Po przemieszkaniu przy ulicy Okrąg trzydziestu paru lat, zaczęliśmy z żoną dumać nad podniesieniem standardu mieszkaniowego. Żeby żona (też malarka) miała pracownię, żeby od ruchu windy nie trzęsły się szyby, żeby dowolne osoby nie mogły w dowolnym momencie wchodzić do naszego mieszkania przez dach i wychodzić z dowolnymi przedmiotami w ręku, żeby mieć kuchnię, w której może się zmieścić więcej osób niż jedna i tak dalej.
Na przełomie stuleci kapitalizm oferował nam już wszystko, czego dusza zapragnie. Jako wzięta małpa, po latach bojkotu znów telewizyjna, mogłem nawet pomyśleć o jakimś niewielkim domku z ogródkiem, apartamencie na Żoliborzu, lub może wrócić śladami Dziadka Jana Fedorowicza do Konstancina, choć tam to już w charakterze burżuja nieco zdeklasowanego (Dziadek miał przy ulicy Potulickich piękną willę; walory posesji docenił pod koniec życia Władysław Gomułka i był uprzejmy w niej zamieszkać, oczywiście nie na zaproszenie Dziadka) – jednym słowem mogłem wszędzie, oczywiście w granicach wyznaczonych wysokością stosunkowo skromnej górki uciułanych pieniędzy. Kategorycznie jednak odmówiłem opuszczenia Powiśla i powiedziałem żonie, że wykluczone, nigdzie się stąd nie ruszam. I to nie dlatego, że przewiduję, że Powiśle i tak prędzej czy później mnie do siebie ściągnie, tylko ja już sobie nie wyobrażam nigdzie indziej. Niech mi dalej dach przecieka, a gierkowskie kaloryfery nie dogrzewają, ja chcę na Powiślu. I znów nastawiony propowiślowo los dał o sobie znać. Dwa razy osiadałem na Powiślu, wcale tego nie chcąc, tym razem więc niby powinno być na odwrót, że ja chcę, a Powiśle nie chce, tak przynajmniej być powinno według prawideł komediowych, a tymczasem nie, proszę bardzo, żona znalazła miejsce idealne, finansowo dostępne, znów na Czerniakowskiej. Też niewiele metrów od mieszkania z dzieciństwa, tyle że nie na wschód, a na południe.
Siedzę sobie na Powiślu i jestem z tego powodu szczęśliwy.
Zwykle tak jest, że lubi się wszelkie „swoje” miejsca prawem zasiedzenia. Szczególnie w moim wieku nie lubi się zmian. Żeby więc moja miłość do Powiśla znalazła jakieś racjonalne wytłumaczenie, rzucę kilka argumentów.
Po co mi ogródek, w którym musiałbym coś pewnie zasiać, a może i trawę kosić? Wychodzę z domu i jestem w parku. Powiśle jest zaparczone w stopniu niebywałym, a komu mało, ma Wisłę pod nosem. Jednocześnie jest to tuż obok centrum. Nikt oczywiście nie wie, gdzie właściwie Warszawa ma centrum, ale jak się ma dziesięć minut spacerkiem do sejmu i jego okolic, to trudno wzbudzić w sobie uczucie zagubienia i peryferyjności. Co prawda liczyć się trzeba ze spotkaniem po drodze licznych posłów nielubianych partii, ale równoważyć to może nierzadka obecność posłów partii mniej nielubianych, bo posłowie wszystkich opcji ulubili sobie Powiśle jako dzielnicę, w której wynajmują locum na cztery lata; mają blisko, a jedna partia to nawet siedzibę sobie tutaj zafundowała. Poza tym jednak sami wspaniali ludzie tu mieszkają. I przeciętne zagęszczenie szarych komórek na kilometr kwadratowy – ogromne. I Janem Nowakiem-Jeziorańskim jako sąsiadem mogliśmy się cieszyć, spędził tu ostatnie lata, dziś mamy Go na ławeczce-pomniczku w parku, siedzi między domem przy Czerniakowskiej, który wybrał, wracając z emigracji, a domem przy Wilanowskiej, z którego wyszedł w 1944 roku do Powstania.
Pełna lista nazwisk byłaby długa. Na Powiślu mamy całe watahy przyjaciół i znajomych. Nawet potężne fragmenty rodziny (po kądzieli) udało się tu zainstalować. Córka, zięć, wnuki, może i prawnuk Franciszek tu osiądzie. Ma dwa lata, więc gdyby chciał iść – instalując się na Powiślu – w ślady pradziadka, to jest to właśnie ten moment.
Nie udało się skolonizować Gdyni, może skolonizujemy Powiśle.
Skarga artysty
Zostałem obdarowany przez naturę poczuciem koloru, co utrudnia mi życie, ponieważ chodząc po ulicach Warszawy, patrzę i cierpię. Nigdy dotąd się nie skarżyłem, bo moje skargi – przeczuwałem to – trafiałyby w próżnię. Przez większość mojego dorosłego życia ludzie cieszyli się, że w ogóle coś zostało wybudowane, a jak to się ma do estetyki, było problemem drugorzędnym. Ale nadszedł kapitalizm, buduje się szybko, obficie, okazale, może by więc wreszcie zacząć zwracać uwagę, jaki to wszystko ma kolor?
Umiejętność mieszania pigmentów tak, aby otrzymywać różne barwy, a następnie zestawiać je ze sobą, jest sztuką i wymaga zatrudnienia fachowców. To się w Warszawie jeszcze chyba nie zdarzyło. Efekty decyzji o intensywności barw i ich zestawieniach w pejzażu warszawskim wydają się świadczyć raczej o tym, że fachowcy byli skutecznie odpędzani. Hotel Sobieski na przykład. Wielkie płaszczyzny kolorów kładzione były na przekór formie. Nawet gdyby zaakceptować koncepcję, uznać, że to „twórcza prowokacja”, reklama czy rodzaj żartu w pejzażu, to można było dobrać inne kolory i inaczej je zestawić. To, co jest, to szmira, cyrk i głęboka prowincja. Pstrokate bloki peerelowskie też często malowano wedle zasady, że jak jest dużo jaskrawych kolorów, to jest ślicznie i wesoło. Nie jest. Nie jest to kolorowe, a „kolorkowe” – jak mawialiśmy w ASP – i żywo przypomina modę z lat sześćdziesiątych, kiedy to ławki w parkach czy na peronach dworcowych malowano „w pikasy”. Nagle wyszedł taki nakaz, że ma być „nowocześnie”, i zamiast ławki całej na biało czy brązowo mieliśmy ławkę