Ogniem i mieczem t.I. Генрик Сенкевич

Читать онлайн книгу.

Ogniem i mieczem t.I - Генрик Сенкевич


Скачать книгу

      Posiedziawszy nieco na kulbace, wstał i nad wszelkie spodziewanie, zamiast dziękować, poszedł oglądać trupy.

      — Prostak! — mruknął namiestnik.

      Nieznajomy tymczasem przypatrywał się uważnie każdej twarzy kiwając głową jak człowiek, który odgadł wszystko, po czym wracał z wolna do namiestnika, klepiąc się po bokach i szukając mimowolnie pasa, za którywidocznie chciał zatknąć rękę.

      Nie podobała się młodemu namiestnikowi ta powaga w człeku oderżniętym przed chwilą od powroza, więc rzekł z przekąsem:

      — Rzekłby kto, że wasze znajomych szukasz między owymi łotrzykami albo że pacierz za ich duszę odmawiasz.

      Nieznajomy odparł z powagą:

      — I nie mylisz się waść, i mylisz: nie mylisz się, bom szukał znajomych, a mylisz się, bo to nie łotrzykowie, jeno słudzy pewnego szlachcica, mego sąsiada.

      — Tedy widocznie nie z jednej studni pijacie z onym sąsiadem.

      Dziwny jakiś uśmiech przeleciał po cienkich wargach nieznajomego.

      — I w tym się waść mylisz — mruknął przez zęby.

      Po chwili dodał głośniej:

      — Ale wybacz waszmość pan, żem mu naprzód powinnej nie złożył dzięki za auxilium i skuteczny ratunek, który mnie od tak nagłej śmierci wybawił. Waści męstwo stanęło za moją nieostrożność, bom się od ludzi swoich odłączył, ale też wdzięczność moja dorównywa waszmościnej ochocie.

      To rzekłszy wyciągnął ku namiestnikowi rękę.

      Ale butny młodzieńczyk nie ruszył się z miejsca i nie spieszył z podaniem swojej; natomiast rzekł:

      — Chciałbym naprzód wiedzieć, jeżeli ze szlachcicem mam sprawę, bo chociaż o tym nie wątpię, jednakże bezimiennych podzięków przyjmować mi się nie godzi.

      — Widzę w waszmości prawdziwie kawalerską fantazję — i słusznie mówisz. Powinienem był zacząć od nazwiska mój dyskurs i moją podziękę.Jestem Zenobi Abdank, herbu Abdank z krzyżykiem, szlachcic z województwa kijowskiego, osiadły i pułkownik kozackiej chorągwi księcia Dominika Zasławskiego.

      — A ja Jan Skrzetuski, namiestnik chorągwi pancernej J.O. księcia Jeremiego Wiśniowieckiego.

      — Pod sławnym wojownikiem waść służysz. Przyjmże teraz moją wdzięczność i rękę.

      Namiestnik nie wahał się dłużej. Towarzysze pancerni z góry wprawdzie patrzyli na żołnierzów spod innych chorągwi, ale pan Skrzetuski był na stepie, na Dzikich Polach, gdzie takie rzeczy mniej szły pod uwagę. Zresztą miał do czynienia z pułkownikiem, o czym zaraz naocznie się przekonał, bo gdy jego żołnierze przynieśli panu Abdankowi pas i szablę, i krótki buzdygan, z których go rozpasano dla cucenia, podali mu zarazem i krótką buławę o osadzie z kości, o głowie ze ślinowatego rogu, jakich zażywali zwykle pułkownicy kozaccy. Przy tym ubiór imci Zenobiego Abdanka był dostatni, a mowa kształtna znamionowała umysł bystry i otarcie się w świecie.

      Więc pan Skrzetuski zaprosił go do kompanii. Zapach pieczonych mięs jął właśnie rozchodzić się od stosu, łechcąc nozdrza i podniebienie. Pachoł wydobył je z żaru i podał na latercynowej misie. Poczęli jeść, a gdy przyniesiono spory worek mołdawskiego wina uszyty z koźlej skóry, wnet zawiązała się żywa rozmowa.

      — Oby nam się szczęśliwie do domu wróciło! — rzekł pan Skrzetuski.

      — To waszmość wracasz? skądże, proszę? — spytał Abdank.

      — Z daleka, bo z Krymu.

      — A cóżeś waszmość tam robił? z wykupnem jeździłeś?

      — Nie, mości pułkowniku; jeździłem do samego chana.

      Abdank nastawił ciekawie ucha.

      — Ano to, proszę, w piękną waść wszedłeś komitywę! I z czymże do chana jeździłeś?

      — Z listem J. O. księcia Jeremiego.

      — To waść posłował! O cóż jegomość książę do chana pisał?

      Namiestnik popatrzył bystro na towarzysza.

      — Mości pułkowniku — rzekł — zaglądałeś w oczy łotrzykom, którzy cię na arkan ujęli — to twoja sprawa; ale co książę do chana pisał, to ani twoja, ani moja, jeno ich obydwóch.

      — Dziwiłem się przed chwilą — odparł chytrze Abdank — że jegomość książę tak młodego człowieka posłem sobie do chana obrał, ale po waścinej odpowiedzi już się nie dziwię, bo widzę, żeś młody laty, ale stary eksperiencją i rozumem.

      Namiestnik połknął gładko pochlebne słówko, pokręcił tylko młodego wąsa i pytał:

      — A powiedzże mi waszmość, co porabiasz nad Omelniczkiem i jakeś się tu wziął sam jeden?

      — Nie jestem sam jeden, jenom ludzi zostawił po drodze, a jadę do Kudaku, do pana Grodzickiego, któren tam jest przełożonym nad prezydium i do którego jegomość hetman wielki wysłał mnie z listami.

      — A czemu waść nie bajdakiem, wodą?

      — Taki był ordynans, od którego odstąpić mi się nie godzi.

      — To dziw, że jegomość hetman taki wydał ordynans, gdyż właśnie na stepie w tak ciężkie popadłeś terminy, których wodą jadąc pewno byłbyś uniknął.

      — Mosanie, stepy teraz spokojne; znam ja się z nimi nie od dziś, a to, co mnie spotkało, to jest złość ludzka i invidia.

      — I któż to na jegomości tak nastaje?

      — Długo by gadać. Sąsiad to zły, mości namiestniku, który substancję mi zniszczył, z włości mnie ruguje, syna mi zbił — i ot — widziałeś waść, tu jeszcze na szyję moją nastawał.

      — A to waść nie nosisz szabli przy boku?

      W potężnej twarzy Abdanka zabłysła nienawiść, oczy zaświeciły mu posępnie i odrzekł z wolna a dobitnie:

      — Noszę, i tak mi dopomóż Bóg, jako innych rekursów przeciw wrogom moim szukać już nie będę.

      Porucznik chciał coś mówić, gdy nagle na stepie rozległ się tętent koni, a raczej pośpieszne chlupotanie końskich nóg po rozmiękłej trawie. Wnet też i czeladnik namiestnika, trzymający straż, nadbiegł z wieścią, że jakowiś ludzie się zbliżają.

      — To pewnie moi — rzekł Abdank — którzy zaraz za Taśminą zostali. Jam też, nie spodziewając się zdrady, tu na nich czekać obiecał.

      Jakoż po chwili gromada jeźdźców otoczyła półokręgiem wzgórze. Przy blasku ognia ukazały się głowy końskie z otwartymi chrapami, prychające ze zmęczenia, a nad nimi pochylone twarze jeźdźców, którzy przysłaniając rękoma od blasku oczy patrzyli bystro w światło.

      — Hej, ludzie! kto wy? — spytał Abdank.

      — Raby boże! — odpowiedziały głosy z ciemności.

      — Tak, to moi mołojce — powtórzył Abdank zwracając się do namiestnika.

      — Bywajcie! bywajcie!

      Niektórzy zeszli z koni i zbliżyli się do ognia.

      — A my śpieszyli, śpieszyli, bat'ku. Szczo z toboju?

      — Zasadzka była. Chwedko, zdrajca, wiedział o miejscu i tu już czekał z innymi. Musiał podążyć dobrze przede mną. Na arkan mnie ujęli!

      —


Скачать книгу