Trylogia. Генрик Сенкевич
Читать онлайн книгу.ne zapalajsia, bo ty rejmentarujesz, Sam buławoju, w sem polskim kraju, jak sam choczesz, kierujesz.
Did znów ustał, a wtem kamyk wysunął się spod opartej na nim ręki jednemu z semenów i począł się toczyć z szelestem na dół. Kilku chłopów zakryło oczy rękoma i poczęło patrzyć bystro w górę ku lasowi; wtedy pan Skrzetuski uznał, iż czas nadszedł, i wypalił w środek tłumu z pistoletu.
– Bij! Morduj! – krzyknął i trzydziestu semenów dało ognia tak prawie, jak w twarz chłopstwu, a po wystrzeleniu, z szablami w ręku, zsunęli się błyskawicą po pochyłej ścianie wąwozu między przerażonych i zmieszanych rezunów.
– Bij! Morduj! – zabrzmiało przy jednym ujściu wąwozu.
– Bij! Morduj! – powtórzyły dzikie głosy przy drugim.
– Jarema! Jarema!
Napad tak był niespodziany, przerażenie tak straszne, iż chłopstwo, choć zbrojne, prawie żadnego nie dawało oporu. Już i tak opowiadano w obozach zbuntowanej czerni, że Jeremi przy pomocy złego ducha może być i bić jednocześnie w kilku miejscach, a teraz to imię spadłszy na nie oczekujących niczego i bezpiecznych – istotnie jak imię złego ducha – wytrąciło im broń z ręki. Zresztą spisy i kosy nie dały się użyć w ciasnym miejscu, więc też przyparci jak stado owiec do przeciwległej ściany jaru, rąbani szablami przez łby i twarze, bici, przebijani, deptani nogami, wyciągali z szaleństwem strachu ręce i chwytając nieubłagane żelazo ginęli. Cichy bór napełnił się złowrogim wrzaskiem bitwy. Niektórzy starali się ujść przez prostopadłą ścianę jaru i drapiąc się, kalecząc sobie ręce, spadali na sztychy szabel. Niektórzy ginęli spokojnie, inni ryczeli litości, inni zasłaniali twarze rękoma, nie chcąc widzieć chwili śmierci, inni znów rzucali się na ziemię twarzą na dół, a nad świstem szabel, nad wyciem konających górował krzyk napastników: „Jarema! Jarema!” – krzyk, od którego włosy powstawały na chłopskich głowach i śmierć tym straszniejszą się wydawała.
A dziad gruchnął w łeb lirą jednego z semenów, aż się przewrócił, drugiego złapał za rękę, by cięciu szablą przeszkodzić, i ryczał ze strachu jak bawół.
Inni spostrzegłszy go biegli rozsiekać, aż przypadł i pan Skrzetuski:
– Żywcem brać! Żywcem brać! – krzyknął.
– Stój! – ryczał dziad – Jam szlachcic przebrany! Loquor latine! Jam nie dziad! Stójcie, mówię wam, zbóje, skurczybyki, kobyle dzieci, oczajdusze, łamignaty, rzezimieszki!
Ale dziad nie skończył jeszcze litanii, gdy pan Skrzetuski w twarz mu spojrzał i krzyknął, aż się ściany parowu echem ozwały:
– Zagłoba!
I nagle rzucił się na niego jak dziki zwierz, wpił mu palce w ramiona, twarz przysunął do twarzy i trzęsąc nim jak gruszką wrzasnął:
– Gdzie kniaziówna, gdzie kniaziówna?
– Żyje! Zdrowa! Bezpieczna! – odkrzyknął dziad. – Puść waćpan, do diabła, bo duszę wytrzęsiesz.
Wtedy tego rycerza, którego pokonać nie mogła ani niewola, ani rany, ani boleść, ani straszliwy Burdabut, pokonała wieść szczęsna. Ręce mu opadły, na czoło wystąpił pot obfity, obsunął się na kolana, twarz zakrył rękoma i oparłszy się głową o ścianę jaru, trwał w milczeniu – widać, Bogu dziękował.
Tymczasem docięto reszty nieszczęsnych chłopów, kilkunastu związano, którzy katu mieli być oddani w obozie, aby zeznania z nich wydobył, zaś inni leżeli porozciągani i martwi. Bitwa ustała – zgiełk uciszył się. Semenowie zbierali się koło swego wodza i widząc go klęczącego pod skałą, poglądali na niego niespokojnie, nie wiedząc, czy nie ranny. On zaś wstał, a twarz miał taką jasną, jakby mu zorze w duszy świeciły.
– Gdzie ona jest? – spytał Zagłoby.
– W Barze.
– Bezpieczna?
– Zamek to potężny, żadnej inwazji się nie boi. Ona w opiece jest u pani Sławoszewskiej i u mniszek.
– Chwała bądź Bogu najwyższemu! – rzekł rycerz – a w głosie drgało mu głębokie rozrzewnienie. – Dajże mnie waść rękę. Z duszy, z duszy dziękuję.
Nagle zwrócił się do semenów:
– Siła jest jeńców?
– Simnadciat' – odpowiedzieli żołnierze.
Na to pan Skrzetuski:
– Potkała mnie wielka radość i miłosierdzie jest we mnie. Puścić ich wolno.
Semenowie uszom swoim wierzyć nie chcieli. Tego zwyczaju nie bywało w wojskach Wiśniowieckiego. Skrzetuski zmarszczył z lekka brwi.
– Puścić ich wolno – powtórzył.
Semenowie odeszli, ale po chwili starszy esauł wrócił i rzekł:
– Panie poruczniku, nie wierzą, iść nie śmią.
– A pęta mają rozcięte?
– Tak jest.
– Tedy ostawić ich tutaj, a sami na koń.
W pół godziny później orszak posuwał się znów wśród ciszy wąską drożyną. Zeszedł też księżyc, który poprzenikał długimi, białymi pasmami do środka boru i rozświecił ciemne głębie. Pan Zagłoba i Skrzetuski, jadąc na czele, rozmawiali z sobą.
– Mówże mnie waszmość o niej wszystko, co tylko wiesz – rzekł rycerz. – To tedy waszmość ją z rąk Bohunowych wyrwałeś?
– A ja, jeszczem mu łeb na odjezdnym obwiązał, by krzyczeć nie mógł.
– O, toś waszmość postąpił wybornie, jak mnie Bóg miły! Ale jakżeście się do Baru dostali?
– Ej, siła by mówić, i to podobno będzie innym razem, bom okrutnie fatigatus, w gardle mi zaschło od śpiewania chamom. Nie masz waszmość czego się napić?
– Mam manierczynę z gorzałką – oto jest!
Pan Zagłoba uchwycił blaszankę i przechylił do ust; rozległy się długie grzdykania, a pan Skrzetuski, niecierpliwy, nie czekając ich końca pytał dalej:
– A zdroważ ona?
– Co tam! – odparł pan Zagłoba – Na suche gardło każda zdrowa.
– Aleć ja o kniaziównę pytam!
– O kniaziównę? Jako łania.
– Bądźże chwała Bogu najwyższemu! Dobrze jej tam w Barze?
– Że i w niebie lepiej by jej być nie mogło. Dla jej gładkości wszystkiecorda lgną do niej. Pani Sławoszewska tak ją miłuje, jakby właśnie rodzoną. A co tam się kawalerów w niej kocha, tego byś waszmość na różańcu nie zliczył, jeno że ona tyle o nich dba, ile ja teraz o waściną próżną manierkę, stałym ku waszmości afektem płonąc.
– Niechże jej Bóg da zdrowie, onej najmilszej! – mówił radośnie pan Skrzetuski. – Tak że to mię wdzięcznie wspomina?
– Czy waści wspomina? Mówię waćpanu, żem i sam już nie rozumiał, skąd się tam w niej powietrza na tyle wzdychań bierze. Aż się wszyscy litują, a najbardziej mniszeczki, bo je sobie przez swoją słodkość całkiem zjednała. Toż ona i mnie wyprawiła na one hazardy, których o mało zdrowiem nie przypłaciłem, żeby to koniecznie do waści iść a dowiedzieć się, czyś żyw i zdrów. Chciała też nieraz posłańców wyprawiać, ale nikt się nie chciał podjąć, więcem się w końcu zlitował i do waszegom obozu się wybrał. Jakoż gdyby nie przebranie, pewno bym głową nałożył. Ale mnie za dziada chłopy wszędy mają, bo i śpiewam bardzo pięknie.
Pan