Trylogia. Генрик Сенкевич

Читать онлайн книгу.

Trylogia - Генрик Сенкевич


Скачать книгу
zostały starte w owym półkolu utworzonym przez wojsko książęce. Te, które jeszcze nie przeszły, ginęły pod nieustającym ogniem armat Wurcla i salwami piechoty niemieckiej. Nie mogły iść naprzód ani w tył, gdyż Krzywonos wganiał coraz nowe pułki, które pchając się, prąc idących przed sobą, zaparły jedyną drogę ucieczki. Rzekłbyś: Krzywonos zaprzysiągł sobie wygubić własnych ludzi, którzy stłaczali się, dusili, bili się pomiędzy sobą, padali, wskakiwali w wodę po obu stronach – i tonęli. Z jednego końca czerniały masy uciekających, z drugiego – masy idących naprzód, w środku – góry i wały trupów, jęki, krzyk pozbawiony dźwięków ludzkich, szał strachu, zamieszanie, chaos. Cały staw zapełnił się trupami ludzi i koni. Wody wystąpiły z brzegów.

      Chwilami działa milkły. Wówczas grobla na kształt paszczy armatniej wyrzucała tłumy Zaporożców i czerni, które rozbiegały się po półkolu i szły pod miecz czekającej na nie jazdy, a Wurcel poczynał grać na nowo; deszczem żelaza i ołowiu zamykał groblę, wstrzymując przypływ posiłków.

      W tych krwawych zapasach upływały całe godziny.

      Krzywonos, wściekły, spieniony, jeszcze nie dawał za wygraną i rzucał tysiące mołojców w paszczę śmierci.

      Po drugiej zaś stronie Jeremi, ubrany w srebrne blachy, stał konno na wysokiej mogile zwanej za owych czasów Krużą Mogiłą – i patrzył.

      Twarz miał spokojną, wzrok jego ogarniał całą groblę, staw, brzegi Słuczy i biegł aż do miejsca, w którym owity w błękitnawą mgłę oddalenia stał olbrzymi tabor Krzywonosowy. Oczy księcia nie schodziły z tego zbiorowiska wozów, na koniec zwrócił się do grubego wojewody kijowskiego i rzekł:

      – Dziś już nie zdobędziemy taboru.

      – Jak to, wasza książęca mość chciałbyś?…

      – Czas prędko leci. Za późno! Patrz wasza mość, oto i wieczór.

      Istotnie od chwili wyjazdu harcowników bitwa, podsycana uporem Krzywonosa, trwała już tak długo, że słońce miało czas przebiegnąć cały swój łuk codzienny i kłoniło się ku zachodowi. Lekkie, wysokie chmurki zwiastujące pogodę, a rozproszone jak stada białorunych owieczek po niebie, poczęły się czerwienić i schodzić gromadami z pól niebieskich. Dopływ kozactwa do grobli ustawał z wolna, a te pułki, które już wstąpiły na nią, cofały, się w popłochu i nieładzie.

      Bitwa kończyła się, a kończyła dlatego, iż rozżarte zgraje opadły w końcu Krzywonosa wołając z rozpaczą i wściekłością:

      – Zdrajco! Wygubisz nas! Psie krwawy! Sami cię zwiążem i Jaremie wydamy, a tak życie okupimy. Na pohybel tobie, nie nam!

      – Jutro wydam wam kniazia i całe wojsko albo sam zginę – odpowiadał Krzywonos.

      Ale spodziewane to „jutro” miało dopiero nastąpić, a obecne „dziś” było dniem pogromu i klęski. Kilka tysięcy najdzielniejszych niżowych mołojców, nie licząc czerni, poległo na polu bitwy lub potopiło się w stawie i w rzece. Blisko dwa tysiące wzięto w niewolę. Poległo czternastu pułkowników, nie licząc sotników, esaułów i rozmaitej starszyzny. Drugi po Krzywonosie wódz, Pułjan, żywcem, lubo ze strzaskanymi żebrami, dostał się w moc nieprzyjaciół.

      – Jutro wszystkich wyreżem! – powtarzał Krzywonos. – Gorzałki ni jadła pierwej w gębę nie wezmę.

      A tymczasem w przeciwnym obozie rzucano zdobyte chorągwie pod nogi strasznego księcia. Każdy ze zdobywców ciskał swoją, tak iż utworzył się z nich stos niemały, było bowiem wszystkich czterdzieści. A gdy z kolei przechodził pan Zagłoba, zwalił swoją z taką mocą i hukiem, że aż ratyszcze pękło, co widząc książę zatrzymał go i pytał:

      – A waść to własnymi rękami zdobyłeś ów znak?

      – Do usług waszej książęcej mości!

      – Widzę tedy, żeś nie tylko Ulisses, lecz i Achilles.

      – Prosty ja żołnierz, jeno pod Aleksandrem Macedońskim służę.

      – Ponieważ lafy waść nie bierzesz, niechże ci skarbnik jeszcze dwieście czerwonych złotych za tak cnotliwy twój proceder wypłaci.

      Pan Zagłoba za kolana księcia chwycił i rzekł:

      – Wasza książęca mość! Większa to łaska niż moje męstwo, które rade by się we własnej modestii ukryć.

      Zaledwie widzialny uśmiech błąkał się po czarniawej twarzy pana Skrzetuskiego, ale rycerz milczał i później nawet ani księciu, ani nikomu o niespokojnościach pana Zagłoby przed bitwą nie wspomniał; zaś pan Zagłoba odszedł z miną tak sierdzistą, że widząc go, żołnierze spod innych chorągwi pokazywali go palcami, mówiąc:

      – Ten ci to jest, co dziś najwięcej dokazywał.

      Noc zapadła. Po obu stronach rzeki i stawu zapłonęły tysiące ognisk i dymy jako kolumny wzniosły się ku niebu. Strudzony żołnierz krzepił się jadłem, gorzałką lub ducha sobie do jutrzejszej bitwy dodawał, opowiadając czyny dzisiejszej. Ale najgłośniej rozprawiał pan Zagłoba, chwaląc się tym, czego dokazał, i tym, czego by mógł dokazać, gdyby mu się koń nie rozparł.

      – Już to mówię waszmościom – rzekł zwracając się do oficerów książęcych i szlachty spod chorągwi Tyszkiewicza – że wielkie bitwy dla mnie nie nowina; doświadczyłem ich niemało i na Multanach, i w Turczech, ale żem pole zależał, bałem się – nie nieprzyjaciół, bo kto by się tam chamstwa bał – ale własnej zapalczywości, gdyż zaraz myślałem, iż mnie zbyt daleko uniesie.

      – Jakoż i uniosła waści.

      – Jakoż i uniosła! Spytajcie pana Skrzetuskiego! Jakem tylko ujrzał pana Wierszułła padającego z koniem, zaraz chciałem, nie pytając, na pomoc mu skoczyć. Ledwo mnie towarzysze powstrzymali.

      – Tak jest! – rzecze pan Skrzetuski. – Musieliśmy waści hamować.

      – Ale – przerwał Karwicz – gdzie jest Wierszułł?

      – Pojechał już na podjazd; nie zna on spoczynku.

      – Uważcie tedy, mości panowie – mówił pan Zagłoba niekontent, że mu przerwano opowiadanie – jakom tę chorągiew zdobył…

      – To Wierszułł nie ranny? – pytał znów Karwicz.

      – …Nie pierwszą to już zdobyłem w życiu, ale żadna nie przyszła mi z taką pracą…

      – Nie ranny, jeno potłuczony – odpowiedział pan Azulewicz, Tatar – i wody się napił, bo padł głową do stawu.

      – To się dziwię, że ryby nie pozdychały – rzekł z gniewem pan Zagłoba – bo od takiej ognistej głowy musiała się woda zagotować.

      – Wszelako wielki to kawaler!

      – Nie tak zbyt wielki, skoro dość było na niego pół-Jana. Tfu, z waszmościami dogadać się nie można! Moglibyście się też ode mnie nauczyć, jak zdobywać chorągwie na nieprzyjacielu…

      Dalszą rozmowę przerwał młodziuchny pan Aksak, który w tej chwili zbliżył się do ogniska.

      – Nowiny przynoszę waszmościom! – rzekł dźwięcznym, półdziecięcym głosem.

      – Niańka pieluch nie uprała, kot mleko zjadł i farfurka się stłukła – mruknął pan Zagłoba.

      Ale pan Aksak nie zważał na tę przymówkę do swego chłopięcego wieku i rzekł:

      – Pułjana ogniem pieką…

      – Będą psi mieli grzanki! – przerwał pan Zagłoba.

      – …I czyni zeznania. Układy zerwane. Pan z Brusiłowa mało nie szaleje. Chmiel idzie z całą potęgą w pomoc Krzywonosowi.

      – Chmiel?


Скачать книгу