Szpiegowskie dziedzictwo. Джон Ле Карре
Читать онлайн книгу.w Les-Deux-Églises składa się z jednego prostego i całkowicie bezpłciowego wiejskiego dworku, jednej rudery z kamiennym krzyżem na dachu będącej ongiś stodołą, resztek umocnień z dawno zapomnianych wojen i starej jak świat kamiennej studni, teraz już niewykorzystywanej, ale kiedyś służącej partyzantom jako magazyn broni, której nie chcieli zostawić na pastwę hitlerowskiego okupanta. Mam jeszcze stareńki piec chlebowy, chatkę kryjącą zdezelowaną prasę do cydru i z pięćdziesiąt hektarów nudnego pastwiska ciągnącego się aż do klifu, aż do brzegu morza. Rodzina mamy mieszkała tam od czterech pokoleń – moje jest piąte. Nie jest to jakaś szczególnie prestiżowa ani rentowna posiadłość. Gdy wyglądam z okna w salonie, widzę na prawo nieforemną bryłę wieży dziewiętnastowiecznego kościoła, a na lewo krytą strzechą białą kapliczkę – i stąd wzięła się nazwa miejscowości, Dwa Kościoły. Tu, w Les-Deux-Églises, podobnie jak w całej Bretanii, albo jest się katolikiem, albo nikim. Ja jestem nikim.
Żeby dostać się do gospodarstwa z Lorient, trzeba najpierw przez pół godziny jechać na południe nadmorską drogą wysadzaną wysmukłymi topolami, które w zimie sterczą w górę jak patyki. Po drodze mija się zachodnie partie Wału Atlantyckiego Hitlera, tak solidne, że już teraz sprawiają wrażenie współczesnego Stonehenge. Po jakichś trzydziestu kilometrach trzeba zacząć wypatrywać po lewej pizzerii o szumnej nazwie Odyssée i za chwilę pojawi się po prawej stronie śmierdzące złomowisko, gdzie Honoré – chyba najbardziej nieadekwatnie nazwany człowiek w okolicy, bo to pijak i włóczęga, mama zawsze mnie przed nim ostrzegała, wstrętny gnom – handluje starociami, starymi oponami i nawozem. Po dojechaniu do sfatygowanego drogowskazu z napisem „Delassus” – to panieńskie nazwisko mamy – skręca się w od dawna nienaprawianą drogę. Trzeba mocno hamować przed dziurami albo – jeżeli jest się monsieur Denisem, naszym listonoszem – pędzić między nimi karkołomnym slalomem. I tak właśnie czynił monsieur Denis pewnego słonecznego ranka na początku jesieni, ku oburzeniu kur na podwórku i całkowicie ignorowany przez Amoureuse, moją ukochaną irlandzką seterkę, zbyt zajętą swym kolejnym miotem, by przejmować się głupimi ludzkimi sprawami.
Kiedy już monsieur Denis, zwany w okolicy Le Général, tak jest podobny z twarzy i z postury do prezydenta de Gaulle’a, wygramolił się z żółtej furgonetki i ruszył na ganek domu, wiedziałem od razu, że w kościstej dłoni niesie mi list z Cyrku.
Z początku nie byłem nawet zaniepokojony, tylko rozbawiony. Pewne rzeczy w brytyjskich służbach specjalnych nie zmieniają się nigdy. Jedną z nich jest obsesyjny lęk przy wyborze papeterii do korespondencji jawnej. Lepiej nic oficjalnego, urzędowego, bo to grozi dekonspiracją. Koperta nie powinna być prześwitująca, więc może liniowana? Czysta biel za bardzo rzuca się w oczy, zatem lepiej jakiś jej odcień, tylko znowu żeby to nie wyglądało na liścik miłosny. Niebieski mat, jakiś odcień szarości – może być. Ta koperta była bladoszara.
Następne pytanie: adres drukiem czy odręczny? Odpowiedź musi uwzględniać specyfikę adresata w terenie, czyli w tym wypadku mnie: a ja jestem Peter Guillam, emeryt, trzymany na odległość, co bardzo mu dotąd odpowiadało. Od wielu lat zamieszkały na wsi we Francji. Nie pojawia się na zjazdach weteranów, o rodzinie wiadomości brak. Pobiera pełną emeryturę z tego jednego źródła, więc zawsze można go o coś pomęczyć. Wnioski: w zabitej dechami bretońskiej dziurze, gdzie cudzoziemców jak na lekarstwo, zaadresowana drukiem, na wpół oficjalna koperta z angielskim znaczkiem może wzbudzić ciekawość, więc lepiej już zaadresować ręcznie. A teraz najtrudniejsze. Agencja – bo teraz tak brzmi nowa nazwa Cyrku, my mówiliśmy „Firma” – nie może sobie odmówić przyjemności umieszczenia na kopercie kwalifikacji poziomu tajności, nawet jeżeli miałaby to być tylko „korespondencja prywatna”. A może wzmocnić to jeszcze słowem „osobista”? „Korespondencja prywatna, osobista, do rąk własnych adresata”? Za dużo. Lepiej niech będzie „prywatna”. A najlepiej „osobista”.
Szanowny Panie,
nie znamy się, ale pozwoli Pan, że się przedstawię. Jestem kierownikiem działu w Pana dawnej firmie. Zajmuję się kwestiami bieżącymi i historycznymi. Niespodziewanie wypłynęła pewna sprawa, w której brał Pan kiedyś znaczący udział, więc muszę niestety prosić Pana o niezwłoczne pojawienie się w Londynie w celu ułatwienia nam wypracowania stanowiska.
Zostałem upoważniony do zaproponowania Panu zwrotu kosztów podróży (klasa ekonomiczna) oraz dziennych diet w wysokości 130 GBP na cały czas Pana pobytu w Londynie (wysokość diety uwzględnia londyński dodatek drożyźniany).
Ponieważ nie posiadamy Pana numeru telefonu, bardzo proszę o potwierdzenie przybycia telefonicznie (prosić Tanię) na podany wyżej numer i na nasz koszt albo e-mailem na poniższy adres. Choć to może dla Pana kłopot, muszę stwierdzić, że sprawa jest pilna. Na zakończenie zwracam uwagę na ust. 14 porozumienia rozwiązującego Pana umowę o pracę.
PS Bardzo proszę o wylegitymowanie się paszportem w recepcji.
RPSS to oczywiście „radca prawny szefa służby”. Ustęp 14 umowy mówi o „dożywotnim obowiązku wspierania służby na każde żądanie”, a sam zwrot „zwracam uwagę” znaczy tak naprawdę „pamiętaj, kto ci płaci emeryturę”. Nie mam e-maila. Dlaczego list jest bez daty? To też tajemnica państwowa?
W sadzie są Catherine i jej dziewięcioletnia córka Isabelle. Bawią się z dwiema złośliwymi kózkami, którymi ktoś nas niedawno uszczęśliwił. Catherine jest drobną kobietą o szerokiej bretońskiej twarzy i spokojnych piwnych oczach, które taksują każdego beznamiętnie. Gdy wyciąga ręce, kózki skaczą na nie i wtedy mała Isabelle, którą cieszą dziwne rzeczy, klaska w dłonie i okręca się na pięcie z radości. Ale Catherine, choć muskularna, musi uważać, by chwytać na raz tylko jedną kózkę, bo przewróciłyby ją, gdyby skoczyły razem. Isabelle mnie ignoruje. Nie lubi, jak się jej patrzy w oczy.
Dalej na polu głuchy Yves, dochodzący parobek, zbiera kapustę nisko pochylony do ziemi. Prawą ręką ścina łodygi, lewą odrzuca główki na wózek, ale ani na chwilę nie zmienia kąta pochylenia tułowia. Przypatruje mu się stara klacz Artemis, kolejna znajda Catherine. Parę lat temu do naszego gospodarstwa przybłąkał się struś, który uciekł z okolicznej hodowli. Kiedy Catherine skontaktowała się z właścicielem, powiedział, że może zostać u nas, bo jest za stary. Ptaszysko zostało i kiedy wreszcie zdechło, pochowaliśmy je z honorami.
– Chcesz czegoś, Pierre? – pyta Catherine.
– Niestety muszę wyjechać na kilka dni – odpowiadam.
– Do Paryża? – Catherine nie aprobuje moich wyjazdów do Paryża.
– Do Londynu – mówię. A że nawet na emeryturze muszę mieć legendę operacyjną, dodaję: – Ktoś umarł.
– Ktoś, kogo kochasz?
– Już nie – mówię z taką stanowczością, że aż się sobie dziwię.
– A, to mała strata. Wyjeżdżasz wieczorem?
– Jutro. Rano mam samolot z Rennes.
Dawniej popędziłbym do Rennes natychmiast, na byle znak z Cyrku. Ale dziś nie.
Tylko ktoś, kto został szpiegiem za dawnych czasów Cyrku, może zrozumieć obrzydzenie, jakie poczułem, gdy następnego dnia o czwartej po południu zapłaciłem taksówkarzowi i ruszyłem betonowym wybiegiem prowadzącym do nowej i szokująco ostentacyjnej siedziby Agencji – ktoś taki jak ja, kto w sile szpiegowskiego wieku powracał zgoniony jak pies z jakiegoś zakazanego zakątka imperium, najczęściej sowieckiego, albo z jakiegoś