Pojedynek. Джозеф Конрад
Читать онлайн книгу.i jednostajnym oba spotykali.
Skoro się usadowili i malarz poprawił artystycznie swe długie i krucze włosy, rzekł:
– Coś tu pustki dziś u Marego.
– Tym prędzej dostaniesz kotlety – odpowiedział Julian, którego czoło zamyślone nie rozmarszczyło się i usta się nie uśmiechnęły.
– A ty nie będziesz jadł?
– Jak dadzą, nie odrzucę – mówił Julian – ale tak wielkiego głodu nie czuję, jaki ty okazałeś, żeś aż biedną Cesię przyprowadził do łez. Jak gdyby ona temu winna, że ci nie miała co dać.
– Więc to jej winienem – odpowiedział malarz śmiejąc się – że zamiast suchego chleba i kawałka szynki, o czym siostrzyczka moja zapomniała, dostanę porcją wybornych kotletów? Bardzom jej za to wdzięczny, bo mi się diabelnie jeść chce. Obiad dziś miałem mizerny, gdyż kasa moja z suchotami, a do rana daleko. Zwykle o tej godzinie już śpię, a kto śpi, ten nie tylko nie grzeszy, ale i głodu nie czuje. A choć mu się śnią Cyganie, ale z Cyganami łatwiejsza sprawa, jak z tym tyranem na jawie, którego ani uprosić, ani mu wyperswadować nie można, aby nie ściskał żołądka biedaka wtedy, kiedy ten nie ma grosza przy duszy.
Julian nie rozmarszczył czoła i nie uśmiechnął się, a Jan dodał:
– Ale ty nie słuchasz i nie uważasz, że ja staram się być dowcipnym.
– I owszem, i owszem, bądź dowcipnym – odpowiedział Julian nie zmieniając wyrazu twarzy. – Lubię widzieć, żeś w dobrym humorze, zwłaszcza wtedy, kiedy, jak powiedziałeś, kasa twoja z suchotami. To dowodzi charakteru. Nie sztuka być wesołym, kiedy kto ma pełne kieszenie.
Malarz popatrzył na niego, pokiwał głową i po niejakim czasie serio zapytał:
– Czy się gniewasz na mnie?
– A toż za co? – mówił dalej Julian podając mu rękę. – Czy za to, żeś biedne dziecię przyprowadził do płaczu? Byłeś głodny, a zatem jako prawdziwy szlachcic polski byłeś zły i spędziłeś gniew na swojej małej gosposi, która przymówkę twą więcej czuła, niż to było warto, może dlatego, że się to działo przy mnie. Ale ja wiem o tym dobrze, że ją kochasz i jutro przeprosisz.
– Jakiego ona w tobie ma protektora! – rzekł Jan z nieznacznym uśmiechem.
– Cóż to dziwnego – odpowiedział Julian lekko czerwieniąc się – że proteguję twoją siostrę, kiedyś niesprawiedliwy. Ty byś mię może złajał na dobre, gdybym chciał przykrość zrobić Antosi.
Tu znowu malarz się zaczerwienił, a Julian dodał:
– Ale ja w podobnych razach jestem wyrozumialszy i mój żołądek, pamiętając o tym, że miałem dziada, który był ubogim zagrodnikiem, łatwiej sobie daje wyperswadować głód, do którego natura go stworzyła.
– Daj no pokój – rzekł Jan oglądając się na pustą salę – co po szlachectwie, kiedy czasem nie ma grosza przy tej szlacheckiej duszy. Wolałbym ja mieć takiego ojca jak twój, którego wszyscy szanują, choć się pod wieśniaczą urodził strzechą, i który rozumem i zasługą doszedł do tego, że ci na niczym nie zbywa i nie potrzebujesz myśleć o jutrze.
Julian westchnął i czoło jego jeszcze bardziej się zasępiło. W tej chwili garson przyniósł dwa talerze, kurzące się i wonne, i postawił je przed jednym i drugim.
Artysta wziął się do widelca i noża i sprzątał z apetytem smaczne kawałki, zajadając je chlebem, który łapczywie kąsał pokazując przy tym białe i zdrowe zęby; a Julian oparł głowę na ręku i patrzył na swój talerz, jakby go nie widział i jakby dobrze przygotowane jedzenie wcale jego powonienia nie drażniło.
– Nie jesz – rzekł Jan patrząc badającym wzrokiem na kolegę – ostygnie ci. – Julian potarł czoło i zaczął z wolna krajać kotlet, a Jan mówił dalej – Mówiłeś, że się na mnie nie gniewasz, a tymczasem pokazuje się, że to nieprawda.
– A to jak? – zapytał Julian.
– Masz jakieś sekreta przede mną – mówił Jan prędko i wlepiając w jego twarz bystre, czarne swe oko. – Uważam, że ci coś jest, że coś ciężkiego leży ci na sercu. Czoło twe zachmurzone, oczy patrzą gdzieś daleko; westchnąłeś nawet niedawno, czegoś może sam nie uważał, ale ja to słyszałem, ja wyczytuję w twojej twarzy, w tym, co mówisz i co robisz, że jakiś smutek uciska cię, że jakieś niepokojące myśli krążą po twojej głowie. A jednak milczysz! Czy to dobrze? – dodał ze wzruszeniem i odsuwając od siebie talerz z potrawą, na którą tak niecierpliwie oczekiwał.
– Mój poczciwy Jasiu! – rzekł Julian ściskając jego rękę, a potem przysunąwszy przed niego talerz dodał z wymuszonym uśmiechem. – Kończ, kończ, bo widzę, żeś jeszcze głodny, i wybij, sobie z głowy, że mam jakiś rzeczywisty smutek, a najbardziej to, że ukrywałbym go przed tobą, gdybym go miał. Niewesoło mi, to prawda, choć idę na bal. Ale dlaczego, z jakiego powodu, tego doprawdy dobrze nie wiem. I właśnie zastanowienie się nad tym dziwnym stanem mojego serca i głowy daje mi to zamyślenie, któreś ty nazwał smutkiem i niepokojem. Jest to raczej głębsze badanie niż smutek, a stąd może i zrodził się niepokój, który oko przyjaźni twej dostrzegło, bo rzeczywiście od niejakiego czasu mam przed sobą jakąś chmurę, jakąś mgłę, która mi dalszą drogę moją zasłania. Dziwna rzecz! Nie widzę przed sobą jutra i każdego wieczora kładąc się spać, kładę się z tym jakby przekonaniem, że się nie obudzę więcej.
– Czy tylko tyle? – rzekł Jan śmiejąc się.
– Wierz mi, że nic więcej – odpowiedział Julian.
– No to jeszcze pół biedy – dodał malarz, wypił pół szklanki czerwonego wina i zaczął znowu jeść z apetytem. Julian widząc to uderzył nożem o szklankę, a gdy się zjawił garson, kazał przynieść jednę porcją makaronu, którym kuchnia Marego celowała.
. – To zapewne dla mnie – mówił Jan maczając bułkę w wybornym sosie, który jeszcze został na talerzu. – Bo ty, widzę, z okazji tej chmury i tej mgły, która leży na twojej drodze, i tego nie skończysz, co masz przed sobą. Dziękuję ci, ja to sprzątnę i jutro podziękuję jeszcze Cesi, żeś mnie z jej łaski tak doskonale uraczył. Ale wracając do owej mgły, powiem ci, kochany Julianie, że mię to jednak nie cieszy. Bo chociaż ty jesteś poetą, ale nie widziałem w tobie tej chorobliwej tęsknoty, tego nieukontentowania ze świata i ludzi, które biednych wierszorobów dręczy, co oni przypisują Bóg wie czemu, a co niczym innym nie jest, jak próżniaczym błąkaniem się po krainie, dla której nie stworzeni i gdzie tylko wybrani znają wszystkie ścieżki i manowce. Ty tam jesteś u siebie i bądź pewny, że dalej zajdziesz z swym pióremjak ja z moim pędzlem, bo ja czuję to dobrze, żem partacz i rzemieślnik i że pracuję tylko na to, żebym miał chleb i żebym mógł drogą moję Cesię wyprowadzić kiedyś na ludzi i dać jej męża, co by ją tak kochał, jak zasługuje, i tak o niej pamiętał, jak ja pamiętam. Ta tedy twoja mgła musi mieć jakąś racją, której nie znalazłeś jeszcze, a którą koniecznie wyszukać powinieneś, abyś nie trwożył się jak dziecko w ciemnej izbie, ale odsunął ją silną ręką, jeśli do niej dojdziesz, i obaczył za nią słońce, które ci tam pewno świeci i długo jeszcze świecić będzie.
– Ja też jej szukam i znaleźć nie mogę – odpowiedział Julian podnosząc głowę i pocierając ręką szerokie swe czoło. – Jest coś ciemnego wokoło mnie. We wszystkich obrazach, które przesuwają się przed moją imaginacją, we wszystkich myślach, które się na widok tych rojeń rodzą, jest jakaś nieskończoność, jest brak tego ziemskiego wyrazu, tych granic określonych i pewnych, które by mi pokazywały, że one z tego świata i że oświecone są tym jasnym promieniem, który od naszego słońca płynie. Byłożby to jakieś przeczucie, że wkrótce dowiem się, co za tą mglistą zasłoną leży, że się