Powrót do bezsennych nocy. Dzienniki. Józef Hen
Читать онлайн книгу.zur Babuschka, obok Heinricha Bölla, „not bad, eh?”. (Po polsku: „nie w kij dmuchał, co?”). Mam szczęście do noblistów – być obok nich.
UŚWIADOMIŁEM SOBIE RAZ JESZCZE, że przydarzyło mi się otrzeć w życiu o ciekawych, wybitnych także ludzi. Przypomniał mi o tym zamieszczony w magazynie „GW” tłumaczony z francuskiego szkic o polemice Mauriaca z Camusem; Adam Michnik polecił go czytelnikom, powołując się na Oliviera Todda i Herberta Lottmana. Otóż ja obie te znakomitości znałem, z Lottmanem nawet byłem zaprzyjaźniony – sprawdziłem: mam jego La rive gauche z czułą dedykacją (i angielski oryginał: The Left Bank). Na francuski tłumaczyła ten tom Marianne, jego żona, z którą lubiliśmy się, byłem u nich na obiedzie, mieszkali na strasznie snobistycznej starej ulicy na Montparnassie, rue Campagne-Première, na piątym piętrze bez windy, ale zamieszkanie tam wyróżniało, w sąsiednich domach (też zapewne bez windy) mieszkały same znakomitości. Otóż chciałem siebie pochwalić, że obcując z tymi ludźmi, nigdy nie czułem, przy całym szacunku dla nich, żadnych kompleksów. Todd i wielki Jean François Revel omawiali ze mną w „L’Express” artykuł o Uzbekistanie, który miałem dla nich napisać. „Za ile?” – pytali. Giko odpowiedział za mnie: „Ja myślę, że pan Hen powinien dostać tysiąc dolarów”. Zgodzili się. Kiedy przyniosłem do redakcji artykuł wystukany z trudem na francuskiej maszynie, kierownik biura „L’Express” wypłacił od razu pięć tysięcy franków (nie czytając) i spytał: „To pan jest «Korab»?”. „Ja”. „Czytałem”. Poleciały komplementy.
Na pewno zrobiłoby na mnie większe wrażenie, gdybym spotkał prawdziwe wielkości literackie: Sartre, Camus, Maurois. Na kongresie pokoju w Warszawie w roku1950 była okazja otrzeć się o Pabla Nerudę, Szostakowicza, Pudowkina, Frédérica Joliot-Curie, Annę Seghers. Erenburg wziął ode mnie moją debiutancką książkę, mówiąc: „Ja jejo niepriemienno procztú”. Czytał po polsku!
W ŚRODĘ WCZEŚNIE RANO UCHAŃSKI. Jak się czuję? Powtarzam mu, że kiedy mnie pytają, jak to się dzieje, że żyję, odpowiadam: „z przyzwyczajenia”. Roześmiał się, a ja dodaję, że coś w tym jest: przyzwyczajony jestem rano się budzić i zajmować się sobą. Ale nie dlatego dzwoni. Idzie o to, że przeprowadza się z „Iskrami” na aleję Wyzwolenia. Lokal mniejszy, a czynsz dwukrotnie wyższy. Musiał kilka osób zwolnić. Co będzie dalej, nie wie.
Ja wiem, że tracę miejsce, do którego zachodziłem, jak dawniej do tygodnika „Świat”. Miejsce bliskie i przyjazne.
W IRAKU ISLAMIŚCI ucięli głowę brytyjskiemu dziennikarzowi – sfilmowali to! I pokazali całemu światu! Może do niektórych „obrońców wolności” to nareszcie przemówi, może zrozumieją, że fanatycy (niekoniecznie z powodów religijnych) nie są nastawieni na współżycie z innymi narodami – marzą o rzezi.
ZACZNĘ OD TEGO, CO SIĘ TERAZ właśnie dzieje: w Brukseli decyduje się nominacja Donalda Tuska na przewodniczącego („president”) Rady Europy. (Dziennikarze Euronews wymawiają czasem: „Mister Task”). Kiedy się słyszy krajowych politykierów – z obozu rządowego czy z opozycji, bez różnicy – zawsze jest mowa o tym, że Polak na takim stanowisku będzie załatwiał coś dla Polski. Zapominają, że nie po to jest to stanowisko, by przewodniczący mógł załatwiać coś dla swojego kraju, ale po to, by załatwiał to, co dobre dla Europy. Dla Unii. Kiedy przewodniczącym był José Barroso, nikomu nie przychodziło do głowy, że może być inaczej, że on będzie załatwiał coś dla Portugalii.
Dostał to stanowisko! Kaczyński zapowiada: będę kontrolować, co „zrobi dla Polski”. Janusz Lewandowski mówi (tak jak ja), że Tusk nie ma tam być „załatwiaczem”. Podobnie – Marek Borowski. Tusk złagodził teraz ton wobec Rosji. W swoim oświadczeniu, obejmując urząd, powiedział, że w polityce wobec Ukrainy celem jest p o k ó j. I kompromis.
ZAWĘDROWAŁEM DO PIW-u, na Foksal, odwiedziłem Rafała Skąpskiego. PIW jest „w likwidacji”, ale Rafał działa, wydaje, walczy o przetrwanie. Pani minister kultury (Omilanowska) uchyla się od zajęcia stanowiska, to nie jej sprawa, to sprawa ministerstwa skarbu. Dostałem nowe, nieocenzurowane już wydanie Białoszewskiego Pamiętnika z powstania warszawskiego. (Napiszę o tym więcej, kiedy przeczytam całość). W samej narracji pan Miron świadomie wprowadza pewną manierę. Np.: „Zgodziliśmy się. Na to”. Adiustatorka pewnie się wściekała – nie tak się buduje zdanie! Gdzie się podziało orzeczenie? Tak się nie pisze! – ale musiała się z tym pogodzić.
PRZEGLĄDAŁEM NEKROLOGI i widzę: „Grzegorz Lasota”. U góry: „Żegnaj, Carmen”. Trochę w tym zagadki. Czy to ją nadawca nekrologu żegna w imieniu Grzegorza? Czy to ona jego żegna? Pamiętam ją, żona, urodziwa Mulatka, którą Grzegorz przywiózł z Wenezueli. Grzegorz, rocznik 1929, przeżył dramatyczne lata podczas okupacji, nie miał nawet dwudziestu lat, kiedy zaczął się srożyć jako recenzent w wydawnictwach. Błyskotliwy, inteligentny, był groźny jako fundamentalista socrealizmu – do czasu. Szybko się uczył, potrafił być sceptyczny, rozpoznać rzeczywistość.
Twórca i szef „Pegaza”, audycji, którą sprawnie, kompetentnie i wielostronnie prowadził, zaprosił mnie do udziału w programie (na żywo, tym razem nadawanego ze Szkoły Filmowej w Łodzi) po premierze Krzyża Walecznych. W kilka lat później poprosił mnie, żebym do audycji „Portrety” napisał o Boyu. Zrobiłem to w formie autoportretu, Boy opowiada o sobie. Boyem był Gustaw Holoubek, któremu wtedy nie przeszkadzała mocno antyklerykalna, siłą rzeczy, wymowa. Bardzo to dramatycznie w ustach Gucia zabrzmiało. Nie potrafię tego autoportretu Boya umieścić w czasie. Najpewniej było to po roku 1963, najpóźniej w 1966. Bo w latach siedemdziesiątych nie pozwolono by Grzegorzowi mnie pokazać. Wyświetlono mój filmik Ping-pong bez nazwiska scenarzysty i reżysera. Lasota ze śmiechem opowiadał mi, jak do tego doszło, jak planując film, towarzysze mówili: „No i co, że to Hena? Kogo to obchodzi, kto to zrobił? Najważniejsze, żeby widzowie mieli zabawę”. Filmik nadano bez mojego nazwiska, ZAiKS zagroził procesem, musieli po tygodniu dać sprostowanie i kilkakrotnie przepraszać autora i widzów.
Grzegorz Lasota będzie pochowany w Wólce Węglowej. Za „Pegaza” należałaby mu się aleja zasłużonych.
DZWONIŁ DO MNIE Z WROCŁAWIA pan Mirosław Maciorowski z „Ale Historia!”, poniedziałkowego dodatku do „Wyborczej”. Czytuję to, czasem nawet bardzo skrupulatnie. Chcieliby ze mną porozmawiać o moim Wrześniu 1939, jestem jednym z ostatnich, którzy mogą coś własnego o tym opowiedzieć. „Ale co ja mogę nowego opowiedzieć? Napisałem powieść, Opór”. „Powieść to powieść, idzie o bezpośrednią rozmowę: co pan pamięta”. Bronię się: „To jest książka całkowicie faktograficzna”. Wygląda na to, że pan Maciorowski wie. Nalega: „Czytelnik powinien dostać rozmowę”. Zgadzam się.
Rozmawiamy w kawiarni „Pini” przy placu Trzech Krzyży. Przyszedłem nieco wcześniej, pan Maciorowski już był. Przyniosłem mu Nowolipie, chcę go namówić do przeczytania rozdziału Opór (nawiązującego do powieści), ale on wyciąga z torby Teatr Heroda, czytał Opór przez całą noc. Wie pan, mówię, gdyby to nie było o kamienicy na Nowolipiu (pan M.M. wie, co mam na myśli), książka byłaby obowiązkową lekturą szkolną. Mój rozmówca kiwa głową.
Pyta, co się stało z Halinką Grant, wydaje mu się dziewczyną interesującą, powiedziała o sobie: „jestem socjalistką”. Nazywała się Szerman, mówię, to nazwisko generała z czasów wojny secesyjnej, dlatego zamieniłem je na „Grant”, niepotrzebnie, należało ją upamiętnić pod prawdziwym nazwiskiem. Wiem od mojej mamy, że Halinka i jej ojciec zmarli na tyfus, oboje jednocześnie, pani Szermanowa odprowadziła męża i córkę na cmentarz, wróciła do domu, starannie się umalowała – i się powiesiła. Pan Maciorowski spochmurniał.