Noce i dnie Tom 1-4. Maria Dąbrowska
Читать онлайн книгу.Przecież goście to nuda śmiertelna – dodała z wyższością.
– A mama prędko przyjdzie? – zagadnęła pani Barbara.
– Już idzie – oznajmiła Oktawia, usłyszawszy chrobotanie klucza w zatrzasku.
Teresa nadeszła w istocie z naręczem kwiatów, które rzuciła na stół, by się z siostrą przywitać. A mimo że witała ją uśmiechem, raptem skrzywiła się spazmatycznie i łzy jej pociekły z oczu.
– Co ty, Terenko? – przestraszyła się pani Barbara.
– Ależ nic – rzekła, wycierając oczy i śmiejąc się nadal. – Te łzy nie należą do rzeczy. Starzeję się i nerwy mi wypowiadają posłuszeństwo.
Pani Barbara dawno nie widziała Teresy, a z tego, co mówiono ostatnio o jej zdrowiu, wyobrażała ją sobie istotnie źle wyglądającą i zaniedbaną. Ale Teresa wyglądała bardziej pociągająco i elegancko niż kiedykolwiek. Daleka od prawidłowej bez zarzutu piękności, miała zawsze postać czyniącą życie dla tych, co na nią spojrzeli, upajającym. Pani Barbara patrzyła na nią, ciesząc się nią i pyszniąc, a jednocześnie czuła w sobie dreszcz niejasnego zatrwożenia, które od jakiegoś czasu dołączało się zawsze do jej podziwu dla siostry. Miała nawet w głębi duszy jakby lekką pretensję, że siostra trochę nie zbrzydła, nie postarzała. Przecież dla niej byłaby i wtedy jednako miłą, jedyną.
Teresa prosiła ją o pozostanie na wieczór, ale pani Barbara nie dała się na to namówić.
– Gdy widzę cię śród ludzi – rzekła – to tak samo, jakbym nie widziała cię wcale. Tak że uciekam, ale zobaczyć się z tobą muszę. Tylko powiedz, jak, kiedy? Podobno znów dokądś jedziesz?
– Zabieram dziewczynki i jadę na całe lato na Litwę. Chcę się zakopać na wsi, tak żeby mnie oko ludzkie nie widziało ni ucho nie słyszało. Ale czekaj, przyjadę do was jutro albo pojutrze.
– Dobrze. Tylko, prawda, jutro przyjeżdża Daleniecki, to znów będziesz wolała rozmawiać z nim niż z nami. Znów nic z ciebie nie będę miała.
– Daleniecki? – wzruszyła ramionami Teresa. – Cóż on mnie może obchodzić. On będzie sobie zajęty swoim, a my – swoim. Wcale go możemy nie widzieć.
– No to dobrze, no to dobrze – powtarzała pani Barbara owładnięta wzruszeniem.
Nastąpiło milczenie.
– Mamusiu – rzekła Oktawia czekająca z niecierpliwością na tę przerwę w rozmowie. – Ja zaniosłam sukienkę do pani Bonnard i ona mówi, że koniecznie trzeba podłużyć.
– Pozwólże jej podłużyć tę sukienkę – wstawiła się pani Barbara – ona tu aż płakała, biedaczka.
– Masz tobie – zaśmiała się Teresa, trochę zakłopotana. – Mamy z moimi córkami niejednakowe gusty. Podług mnie, wyglądasz w długiej sukience jak dziewczynka z ochronki. Zresztą na dziś pani Bonnard i tak nie zdąży.
– Zdąży! Ona już spruła obrąbek. Ja zaraz tam pójdę i razem prędko skończymy – wykrzyknęła Oktawia, po czym natychmiast znikła.
– A więc już na wszelki wypadek spruła obrąbek – westchęła Teresa. – Mam przedsiębiorcze córki. Ale to dobrze. Z tą energią lepiej sobie dadzą radę na świecie niż my z naszymi ładnymi twarzami.
– Ach – rzekła pani Barbara z porywczą prawdomównością. – Oktawia posądza cię, że się wstydzisz takich dorosłych córek.
Teresa poczerwieniała i nic nie mówiąc, teraz dopiero zaczęła się rozdziewać z płaszczyka i kapelusza. Jej ciemne włosy rozrzuciły się przy tym młodzieńczo po jasnym czole, a ona je odgarnęła ruchem, który sprawił, że przed oczyma pani Barbary Piotruś stanął nagle jak żywy. I spojrzała też tak, jak patrzył Piotruś. Kolor oczu był inny, błękitny, i cała Teresa wydała się nagle pani Barbarze jakby ciemnoniebieska, ale spojrzenie było jak u Piotrusia. Panią Barbarą wstrząsnęło to odkrycie. Piotruś był podobny nie do niej, był podobny do Teresy i Bogumiła! Ugodziło ją to, jakby jej kto jeszcze raz odebrał na nowy sposób utraconego syna. Teresa i Bogumił zdawali się być jego rodzicami, a siebie ujrzała porzuconą, zepchniętą z drogi życia, raz na zawsze samotną. Zapragnęła co duch pędzić do domu, wstała i zaczęła się żegnać.
– Nie posiedzisz ze mną jeszcze trochę? Nic mi nie mówiłaś o twojej małej. Czy zawsze taka ucieszna?
– Waśnie dlatego muszę wracać, że Agnisia została sama z tą zwariowaną Rozalią – broniła się pani Barbara. – A już się robi ciemno.
– Prawda, że to już prawie ciemno – rzekła Teresa. – Psujesz oczy, kochanku – zwróciła się do młodszej córki, która wciąż wyszywała. – Już za ciemno na wyszywanie.
– Wiem, i właśnie miałam sama przestać – rzekło dziecko z naciskiem. I chcąc zaznaczyć, że nie na polecenie matki przerywa, szyło dalej. Dopiero gdy rada matczyna przebrzmiała i zatarła się w dalszej rozmowie pań, Sabinka wstała, poskładała robotę i wyszła.
Pani Barbara nagle zlękła się rozstania z siostrą.
– Po co ty masz jechać na Litwę? – zawołała. – Przyjedź na lato do nas. W Krępie tyle razy nam obiecywałaś, że przyjedziesz na dłużej.
Teresa pokręciła w milczeniu głową. I rzekła, a nawet stęknęła prawie z wysiłkiem:
– Nnnnie… nie mogę. Muszę jechać na Litwę.
A potem, jakby idąc myślą za czymś sobie tylko wiadomym, westchnęła ciężko:
– Och… Krępa… Krępa… Tam się wszystko zaczęło…
– Co się zaczęło? – zapytała, blednąc pani Barbara. Boże! Miałyby się jej złe przeczucia potwierdzić?
– Co w Krępie? Co się w Krępie zaczęło? – pytała z wrogą niecierpliwością. – O – myślała przy tym – jak można być tak jednocześnie czyjąś ostoją i udręką!
Teresa nie dała odpowiedzi, tylko podniosła ku stojącej nad nią siostrze twarz pełną niewymownego cierpienia, postarzałą nagle i wymęczoną. Pani Barbara była tak nie przyzwyczajona pytać siostrę o jej sprawy osobiste, że nie wiedziała, jak do tego przystąpić.
– Jak ty się zmieniłaś, Tereniu! Tereniu! – rzekła z rozpaczą.
– Tak – przyznała Teresa – dużo zmieniło się w moim życiu. Ja sama nie myślałam, że ja tak potrafię zgubić oczko…
– Oczko?
– A tak, wiesz, jak w pończosze. – I Teresa uczyniła rękoma ruch, jakby robiła na drutach, a potem ręce jej opadły bezwładnie na kolana. Przyglądając się swym otwartym dłoniom, kiwała głową i szeptała:
– Zaufałam, widzisz, zanadto życiu. Uwierzyłem, że można się zdać bezpiecznie na to, co się ot tak, niechcący dzieje. Że trzeba życiu, uczuciom… dać się toczyć. Myślałam, że w naszych instynktach jest miara, wskazująca, jak czynić w każdym wypadku…
– Nie ma w nich żadnej miary – ogłosiła po chwili wrogo. – Trzeba mieć jakąś busolę… ale jaką?
Panią Barbarę na razie zaprzątnęło namiętne współczucie dla cierpienia Teresy.
– Pewno, że trzeba mieć busolę – mówiła, wysilając swą myśl. – Ale nie ufać życiu, bać się każdego swego kroku, każdego uczucia… ja to znam… to jeszcze straszniejsze.
A po chwili, błąkając się zazdrosnymi przywidzeniami śród ciemnej dla siebie sprawy, zaczęła wołać:
–