Trudna miłość. PENNY JORDAN
Читать онлайн книгу.O ile się nie mylę, budynek zamykają o osiemnastej. Nie sądzę więc...
– Możemy porozmawiać u mnie – powiedział Bram po chwili ciszy. – Mógłbym wysłać po ciebie samochód.
– Nie, nie, dziękuję. Naprawdę nie ma potrzeby.
Usłyszała panikę w swoim głosie, wiedziała więc, że on również ją usłyszał. A przecież tak bardzo zależało jej na tym, żeby myślał o niej jako o kobiecie opanowanej, chłodnej i kontrolującej każdą sytuację.
– Odwołam popołudniowe spotkanie – dodała wciąż jeszcze drżącym głosem. – O której moglibyśmy się spotkać?
– O wpół do trzeciej? – zasugerował.
– Dobrze, godzina mi odpowiada – zgodziła się.
Czuła suchość w gardle, przykry ucisk w żołądku i lekki ból głowy. Miała spocone dłonie, a jej napięte mięśnie stężały na kamień. Jakby w półśnie odłożyła słuchawkę.
Jeżeli tylko sama rozmowa z Bramem Soamesem, i to rozmowa przez telefon, a więc pozbawiona bezpośredniego kontaktu, doprowadziła ją do takiego stanu, to jak właściwie wyobrażała sobie współpracę z nim? Był mężczyzną, zaś jej codzienną praktyką było do tej pory unikanie mężczyzn. Czyniła to tak konsekwentnie i z takim, by tak rzec, sprytem, że nawet wzbudzała tym u innych wątpliwości co do jej seksualnej orientacji. Docierały do jej uszu sygnały, że ten i ów uważa ją za lesbijkę. Jednak ci wszyscy podejrzliwi i wątpiący pozostawali w grubym błędzie. Była najnormalniejszą kobietą i nawet kiedyś marzyła, jak marzy niemal każda kobieta, o miłości, zamążpójściu i urodzeniu dzieci.
Zresztą nadal zdarzały się noce, podczas których, rozbudzona i udręczona tajemniczymi lękami, myślała o sobie w perspektywie małżeństwa i macierzyństwa, chociaż wiedziała, że czas mija i na pewne rzeczy robi się już późno.
Minęło dwadzieścia lat. Dwadzieścia lat... Bezmiar czasu, a w nim ani jednego dnia, kiedy nie myślałaby o przeszłości i nie obawiała się jej powtórzenia, wciąż śledząc złowrogie znaki, obserwując, czekając, kuląc się...
Teoretycznie mogła przeżyć jeszcze drugie tyle, pochodziła wszak z długowiecznej rodziny. Dziadkowie ze strony ojca i matki przekroczyli osiemdziesiątkę w dobrym zdrowiu. Co innego rodzice... Żadne z nich nie dożyło do pięćdziesiątki. Ich śmierć do dziś dnia prześladowała ją i męczyła.
– Nie oskarżaj siebie, Taylor. Naprawdę nie masz powodu poczuwać się do winy – mówiono jej.
Ból głowy wzmógł się i zmienił w pulsowanie. Kok, w który miała zebrane włosy, cisnął na czaszkę niczym bryła granitu. Z jakąż rozkoszą pozwoliłaby już teraz opaść włosom na ramiona. Niestety, wciąż była w pracy, a nie w swojej sypialni, i co było wolno tam, tu było zakazane.
A może powinna zdecydować się na krótką fryzurę? Wrócić do tamtej, w której wyszła od fryzjerki w dzień swoich szesnastych urodzin? Nowe uczesanie było czymś w rodzaju cezury pomiędzy okresem dzieciństwa a dojrzałości. Pozbyła się dziewczęcych warkoczy i figlarnej grzywki, i była to niewątpliwie strata. Zysk polegał na tym, że jej twarz nabrała wyrazu, a duże oczy stały się wręcz ogromne. Zdaniem matki, nowa fryzura dodawała jej lat i w ogóle była zbyt poważna, lecz ojciec w pełni zaakceptował zmianę. Przestała być dzieckiem i stała się kobietą, powiedział, a przecież o to w tym wszystkim chodziło.
Nosiła krótkie włosy przez kilka lat. Na studiach pozwalała sobie nawet na drobne eksperymenty. Pewnego razu wróciła do domu z jasnymi pasmami, wplecionymi w jej naturalny kolor.
Matka uznała ten eksperyment za zbyt ekstrawagancki, ojciec natomiast nawet nie zauważył zmiany. Oboje bowiem zaabsorbowani byli starszą córką, która właśnie doniosła z Australii o zamiarze wyjścia za mąż.
„Nie chcemy żadnej wielkiej ceremonii – pisała w osobnym liście do Taylor. – Cichy, kameralny ślub w zupełności nam wystarczy. Chociaż obawiam się, że Rodzice nigdy nie zaaprobują mojej decyzji”.
Stało się dużo gorzej. Sprzeciw i gniew ojciec i matka wyrazili zerwaniem wszelkich stosunków z nieposłuszną ich woli córką. Gotowi byli zmienić swoją postawę pod warunkiem, że pójdzie po rozum do głowy i wróci do domu – ale sama.
Gdzieś w głębi duszy Taylor zawsze wiedziała, że rodzice posługują się swoją miłością niczym szczególnym systemem nagród i kar, że nie potrafią kochać bezwzględnie i bezwarunkowo, lecz nigdy nie pozwoliła, by tego typu podejrzenia wpływały na jej stosunek do nich.
Zadzwonił telefon. Pomimo bólu głowy ochoczo sięgnęła po słuchawkę. Chciała uwolnić się od trapiących ją wspomnień.
Taksówka zatrzymała się na wprost drzwi frontowych. Taylor zapłaciła i pożegnawszy uśmiechem kierowcę, którym była kobieta, wysiadła z samochodu.
Dom, w którym mieszkała na trzeciej kondygnacji, oddzielony był od ulicy grubym pasem zieleni. Szpaler gęsto posadzonych drzew i krzewów tłumił uliczny hałas, a poza tym stanowił naturalny oczyszczający filtr. W poczuciu Taylor spełniał również dodatkową funkcję, choć wyłącznie symboliczną – będąc swego rodzaju ogrodzeniem, chronił w jakimś sensie mieszkańców domu przed nieproszonymi gośćmi. Chętniej widziałaby wprawdzie zasieki z drutu kolczastego lub solidny ceglany mur, ale były to marzenia ściętej głowy.
Sam dom natomiast w pełni zaspokajał jej wymagania. Duży wolnostojący budynek w stylu wiktoriańskim podzielony był wewnątrz na sześć obszernych apartamentów, przeznaczonych głównie dla starszych małżeństw na emeryturze, i wyposażony w pełny system zabezpieczeń, od blokad na oknach poprzez szyfrowe zamki aż do domofonów.
Taylor akceptowała fakt, że mieszka wśród ludzi bez wyjątku starych. Starość lubi odgradzać się od świata i żyć własnym życiem. Odpowiadało Taylor, że jej stosunki z sąsiadami sprowadzają się jedynie do wymiany uśmiechów i pozdrowień. Nikt tu nikogo nie nachodził z prośbą o pożyczenie soli lub proszku do prania, nikt tu nikomu nie szarpał nerwów rodzinnymi awanturami. Cisza, spokój, czasami odgłos otwieranych bądź zamykanych drzwi.
Jej mieszkanie było trochę tańsze, choć zarazem większe od pozostałych, zajmowało bowiem przestrzeń dawnego poddasza.
Składało się z dwóch sypialni, dwóch łazienek, dużego salonu, niewielkiej jadalni i jeszcze mniejszego gabinetu, gdzie zaledwie mieściło się biurko i szafy biblioteczne. Metraż kuchni odpowiadał już natomiast zwykłym standardom.
Taylor nie przyjmowała gości, nikt więc nie miał okazji zauważyć, że mieszkanie pozbawione było owego szczególnego klimatu, jaki na przykład tworzą ciekawe rośliny doniczkowe, bukiety zasuszonych kwiatów, zdjęcia rodzinne w ramkach, wszelkiego typu pamiątki i bibeloty, a nawet szklane lub porcelanowe słoiki z ziołami na półce w kuchni. Także sypialnia Taylor miała w sobie anonimowość hotelowego numeru, jak gdyby w tym mieszkaniu świadomie tępiono wszelkie ślady duchowej indywidualności.
Zanim Taylor wsiadła do windy, zatrzymała się i obejrzała przez ramię. Hol był pusty. Nikt nie czaił się i nie skradał. Mogła spokojnie wejść i nacisnąć guzik.
Drzwi zasunęły się z cichym szmerem i rozpoczęła się krótka wspinaczka w ciasnej, drucianej klatce, po czym rozległ się ten sam szmer, tyle że rozsuwających się skrzydeł. Taylor wystawiła głowę i zlustrowała korytarz. Ciepłe światło kinkietów oświetlało dywanowy chodnik w kolorze gołębiej szarości. Żadnego kształtu czy cienia, który mógłby zaniepokoić i przykuć uwagę. Taylor podeszła pod drzwi swojego mieszkania.
Otwarcie podwójnego szyfrowego zamka wymagało czasu i skupienia. W końcu ustąpił. Od wewnątrz drzwi zabezpieczone były blokadami.
Taylor,