Pani Nikt. Pamiętnik. Dominika Budzińska
Читать онлайн книгу.ogóle robią? Nie chcę wiedzieć! Obrzydlistwo! I rozrzucają skarpetki. Zaznaczają nimi teren, czy coś. Nie, nie i jeszcze raz nie! Zdecydowanie facet nie jest mi potrzebny, tak na życie. Mój ostatni romans był krótki i intensywny. I jakby to ująć, prezentował najwyższy poziom. Bez zbędnej ludzkiej fizjologii, golarki, włosów, skarpetek, piwa, meczu, kapci i takich tam…
Czy ja naprawdę nie potrzebuję miłości? Zatem jestem wyjątkiem. Samowystarczalną jednostką, żyjącą tylko ze sobą i tylko dla siebie. Ale kim jest Pani Prezes bez swojego wygodnego prezesowskiego stołka? Nie wiem, czy mam już teraz strzelić sobie w łeb, czy może jeszcze chwilę poczekać? Co będę robić? Nie uśmiecha mi się zaczynać od zera. Miałam pozycję, doskonałą pracę, która wypełniała mój świat po brzegi. Nie potrzebuję nic więcej do szczęścia. Dokonałam takiego wyboru i jest mi z tym dobrze. A raczej było.
Dobra. Grunt to się nie poddawać. Coś wymyślę. Przecież w firmie zawsze potrafiłam znaleźć wyjście z sytuacji. Nie ma trudnych spraw, których nie można rozwiązać. Chwilowym problemom należy stawić czoła, zmierzyć się z nimi. Trzeba podjąć każdą walkę, do upadłego, za wszelką cenę, po trupach i choćby nie wiem co, nie oglądając się za siebie, z dumą kroczyć po wygraną. Bla, bla, bla…
Do dupy. Chyba jestem zła. Zła i cholernie zagubiona. Jeszcze nigdy nie czułam się tak beznadziejnie. Nawet wtedy, kiedy w pierwszej klasie podstawówki nie mogłam odkleić swojego tyłka od ławki. Cała klasa miała ubaw, a Sławek, rudy idiota, przez miesiąc zbierał ukłony. Szkoda, że pomnika mu nie postawili.
Singielki lubią pić same. Wcale im to nie przeszkadza. W ogóle wszystko lubią robić same. Ja lubię. I to bardzo. Nie wiem, ile butelek wina otworzyłam przez ostatni tydzień, ale chyba było ich sporo. Na szczęście wciąż mam ochotę robić zakupy i wynosić śmieci.
A co będzie potem? Co będzie jutro, za tydzień, za miesiąc? Rzygam wolnym czasem. Już nie pamiętam, kiedy miałam go tyle na myślenie. Nie chcę już myśleć. Nie mogę. Myślenie zabija. Zwłaszcza ostatnio. Nic nie daje i nic nie zmienia. Jedyne wnioski nasuwające się po ostatnim tygodniu: już nigdy nie zamówię pizzy!
25 listopada
Byłam dzisiaj w firmie. Ostatni raz. Musiałam wyjaśnić jeszcze coś w księgowości. Zabrać stamtąd niezbędne dokumenty. Papiery na przyszłość. Na wypadek, gdyby ktoś kiedyś zechciał się nade mną zlitować. Dać korporacyjny wikt i opierunek. Spotkałam Luizę, bratnią duszę, singielkę. Nie wyglądała na załamaną. Zresztą nie może cierpieć ktoś, kto z dnia na dzień dostał intratną propozycję. Zapomniałam o jednym. Luiza jest śliczna, mądra i ma dwadzieścia siedem lat. Posmutniałam przez moment, zagryzając zęby. Pomimo wszystko, cieszę się jej szczęściem.
Na dole w holu siedziała zapłakana Marcela. Jak można płakać prawie dwa tygodnie bez przerwy? I wtedy zaświeciło na moment słońce. Jezu, jak dobrze, że nie jestem w podobnej sytuacji, że nie mam umierającego męża i masy innych problemów na głowie. Jednak dobrze wybrałam. Singielki mają lepiej, nawet wtedy, kiedy nagle spadają z wysokiego stołka. Przytuliłam ją mocno. Zapytałam, czy mogę jakoś pomóc. Nie mogłam. Czasami pieniądze to nie wszystko.
Długo snułam się ulicami miasta, owinięta ogromnym ciepłym szalem. Tegoroczny koniec listopada jest chłodny, ale niezbyt deszczowy. Jak można odgonić myśli? Zapragnęłam zostać debilem, całkowicie pozbawionym inteligencji, zdolności pojmowania świata i wszelkich zdolności w ogóle. Popołudnie spędziłam w kawiarni w centrum. Popijając kawę z imbirem i kardamonem, poczyniłam obserwacje, które mnie zaskoczyły i przygnębiły do reszty. Sześć zajętych stolików, nie licząc mojego, dwanaście iPhonów, smartfonów, czy jak im tam, i dwanaście par dość młodych oczu wpatrzonych w plastikowe prostokąciki niczym w wyrocznię. Matko, może ja źle trafiłam? Może to jakaś specjalna kawiarnia? Taka, w której ludzie się spotykają, ale nie muszą ze sobą rozmawiać. Przy okazji sprawdzę w innej. Przecież nie jestem taka stara, a jednak coś chyba mi umknęło. I chyba nawet wiem, co.
Przeraziła mnie ostatnia myśl. Czyżby osiem cholernych lat pełnych sukcesów, niesamowitych wyzwań, adrenaliny, mądrych przemyśleń i decyzji, miał trafić nagle szlag? Nic, oprócz firmy, nic oprócz pracy, nic oprócz …
To niemożliwe! Jak to się stało? Przecież nie mogłam się aż tak pomylić. Nie ja. Nie Pani Prezes.
Rozbolał mnie brzuch. Mam nadzieję, że nie od nadmiaru wina. To byłby koszmar! Nie móc się już nigdy napić. Jedyna przyjemność jaka pozostała w tej pozbawionej sensu egzystencji. Może jednak warto się zbadać. Boże, kiedy ostatni raz byłam u lekarza? Pewnie w tym samym czasie, co u spowiedzi. Dawno. Bardzo dawno. Zdecydowanie należy zrobić przegląd techniczny. W końcu w moim wieku…
Jutro zadzwonię do przychodni. O ile oczywiście przeżyję do jutra.
29 listopada
Jeszcze nie zaczęłam szukać pracy. Jakoś tak, nie mam ochoty. Na razie myślę. Dość głęboko, intensywnie i chyba nawet filozoficznie. Za to zrobiłam badania. Nic mi nie jest. To znaczy wątroba i jej pochodne, ok. Dlaczego boli mnie brzuch? Pewnie ze stresu, a może dlatego, że mam teraz za dużo czasu. Że mam wreszcie czas na ból.
Zresztą dzisiaj już nie tylko brzuch, dzisiaj boli już wszystko. Boli piętnasty dzień bez pracy, bez mojego prawdziwego domu. Tęsknię. Umieram z tęsknoty. Właściwie cud, że jeszcze nie umarłam.
Agata, nie bądź skończoną idiotką! To nie koniec świata! Mnóstwo ludzi na świecie ma gorzej od ciebie. Sto, tysiąc, milion razy gorzej.
O kurwa! A co z kredytem?!
Mam przecież kredyt! Zasrane, wymuskane, skredytowane mieszkanie! What now?! I am asking, what now?
Chyba powinnam teraz namalować szubienicę w moim pięknym, oprawionym drewnem, pamiętniku. No ładnie, albo ruszę dupę i poszukam roboty, albo się jeszcze napiję i poczekam na komornika. Właściwie, czemu nie? Może będzie przystojny? Nie wierzę… ja to napisałam? Really?
6 grudnia
Mikołajki. Leżę od dwóch dni. Bezmyślnie spozieram przez przeszkloną ścianę mojego zasranego, wymuskanego, skredytowanego mieszkania. Nie byłam na zakupach i nie wyniosłam śmieci. Mam wszystko totalnie w dupie. Telefon milczy. Trzy tygodnie i nie ma Pani Prezes. Już po niej. Świat zapomniał.
Leje, a powinien padać śnieg. To znaczy, tak mi się wydaje. Jest przecież grudzień. Nie pamiętam jak wyglądają pory roku. W firmie zawsze świeciło to samo światło. I była ta sama temperatura. Pory roku nie miały znaczenia.
Powinnam posprzątać. Jakiś taki syf się zrobił wokół, jakby całkiem nie mój. Nie mój lśniący, urządzony z wyczuciem i smakiem, ekskluzywny apartament na jedenastym piętrze w centrum i z widokiem. Z widokiem na oddział jednego z banków, który wkrótce mi go zabierze. Ale kanapę zostawię. Stać mnie na nią i jest wygodna. Ładnie ogląda się panoramę miasta, nawet przez spływające po szybach krople deszczu.
Dlaczego nie płaczę? Nie uroniłam ani jednej łzy. Przez Marcelę, czy przez ten deszcz? Wystarczy.
Nic nie jem i nie piję. Nie jem, bo nie mam ochoty, a nie piję bo nie byłam w sklepie. Wody nie chcę. Zauważyłam coś niepokojącego. Mój pamiętnik ma całą stronę serduszek. Z wczoraj. Chyba się nudziłam. A może zwariowałam? Tak, zdecydowanie to drugie. Nie potrzebuję miłości. Kocham tylko siebie i moją drogą, wygodną kanapę. Koniec.
To jest ten dzień, w którym daje się prezenty. Daje i dostaje. W pracy zawsze była super impreza. Wszędzie świąteczne ozdoby, choinki bogato przybrane puszystymi śnieżnobiałymi łańcuchami, srebrne bombki, kosze wypełnione upominkami, szampan. Muzyka. Boski nastrój. Czerwone róże dla Pani Prezes. Wszystko od Świętego Mikołaja.
Mikołaj z personalnego nie był święty, oj nie. Wręcz przeciwnie. Jedyny facet jakiego znam, który świntuszył na całego,