Dwór pod Czerwonymi Makami. Andrzej F. Paczkowski
Читать онлайн книгу.rzej F. Paczkowski
© Copyright by Andrzej Paczkowski & e-bookowo
Projekt okładki: e-bookowo
Korekta: Patrycja Żurek
ISBN 978-83-7859-571-7
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości
bez zgody wydawcy zabronione
Wydanie I 2015
Konwersja do epub A3M Agencja Internetowa
„Kochany Panie Boże…” – zaczynał się list, który trzymałem w rękach. Po przeczytaniu tych pierwszych słów, zatrzymałem się i zapatrzyłem w kartkę żółtego papieru zapisanego dziecięcym pismem, blaknącym już atramentem. Przede mną siedziała starsza pani wpatrująca się w okno. Nie poruszyła się, nie drgnął żaden mięsień na jej twarzy. W pokoju głośno tykał stary zegar z kukułką. Nie lubiłem tych zegarów, za bardzo przypominały mi o upływie czasu. Starzy ludzie jednak przyzwyczajeni byli do tego tykania. Jak kobieta siedząca tuż obok.
Tyk-tyk, tyk-tyk, słuchaj, jak szybko mija twój czas…
Na stole stały dwie porcelanowe filiżanki, chyba przedwojenne. Przed chwilą moja gospodyni nalała do nich gorącej kawy, para jeszcze unosiła się wokół wężowatymi smugami. Spróbowałem napić się, jednak zawartość filiżanki była bardzo gorąca, nie wiem, jakim cudem ten piękny dzbanek zdołał utrzymywać ciepło tak długo: przecież kawa została nalana już po raz drugi!
Przez okno, zasłonięte nakrochmaloną firaną, wpadało mało światła, nie dlatego, że nie świeciło słońce, ale dlatego, że było brudne. Po raz pierwszy od wielu lat widziałem takie firany: wisiały sztywno, zastygłe w bezruchu i gdyby nawet zawiał wiatr, nie udałoby mu się nimi poruszyć. Wyglądały, jakby stały przed oknem, niczym złośliwi i nieustępliwi strażnicy z jakichś ważnych powodów niedopuszczający do środka promieni słońca. Oprócz firan w oknie wisiały jeszcze grube zasłony. Pewnie i one przyprószone były od wieków osiadłym pyłem wpadającym do pokoju od strony ulicy. Znajdowały się na nich nieokreślone bliżej ornamenty, nie wiem, czy wyblakłe ze starości, czy po prostu tak zaprojektowane. Zresztą nawet nie wiedziałem, co to mogła być za tkanina, nie miałem do tego głowy. Może jedynie kobieta zdolna jest dostrzegać i rozróżniać materiały?
Stara kobieta siedziała sztywno, wyprostowana jak struna, która zaraz mogła pęknąć. Patrzyłem na jej zaciśnięte usta i dłonie silnie trzymające w żelaznym uścisku oparcia krzesła. W oczy rzucała mi się wielka kamea przyczepiona do ubrania, niemalże pod brodą, jeśli chodzi o kamee to tutaj mogłem pochwalić się już małą znajomością. Kiedyś i matka miała podobną, odziedziczoną po swojej babci. Pewnego razu zapytałem, z czego została wyrzeźbiona jej broszka. Odpowiedziała, że z onyksu. Później dowiedziałem się, że mogły być robione jeszcze z sardonyksu i karneolu – dwubarwnych kamieni. Kamea tej kobiety jednak była prawdopodobnie wyrzeźbiona w kości słoniowej.
Następnie naprowadziłem wzrok na zniszczone pracą ręce mojej towarzyszki, na palce bez żadnych ozdób. Oprócz broszki nie nosiła żadnej biżuterii, a jednak, w jakiś nieuzasadniony sposób, wyglądała jak bogaczka. Bogaczka o starych spracowanych rękach!
Poznałem ją niedawno, właściwe wpadłem na nią przypadkiem, kiedy wracała ze sklepu. Siatka z zakupami urwała się, a zawartość rozsypała po chodniku. Przeskoczyłem jedną z pomarańczy, aby jej nie nadepnąć, a następnie zatrzymałem się, pochyliłem i odruchowo zacząłem zbierać owoce. Biedaczce trzęsły się ręce i widać było, że jest incydentem rozstrojona. Widziałem, jak stara się pozbierać owoce, i jak pochylanie się sprawia jej niemały problem. Mleko rozlało się i już nie dało się go uratować, a parę ziemniaków skończyło pod kołami samochodu skręcającego tuż obok. Na chwilę nasze spojrzenia skrzyżowały się. Zobaczyłem w nich bezradność i niepewność. A potem jakby zatrzymał się czas…
Czasami w życiu bywa tak, że Bóg złączy losy dwóch zupełnie nieznanych ludzi, ponieważ jest ku temu jakiś bliżej nieokreślony i z początku nieznany powód. Może człowiek niewierzący pomyśli sobie, że to nie żaden Bóg, ale zwykły ludzki Los, bądź też czysty Przypadek. Niech każdy uważa, jak mu się podoba i niech wierzy, w co chce. Mnie z tą kobietą połączył Bóg. Takie było moje przekonanie i pewnie wy również, po przeczytaniu tej historii, przyjmiecie moje zdanie. Od zawsze na nią czekałem, czułem to, że kiedyś ją spotkam, ale nie wiedziałem, jak będzie wyglądała. Nie miałem nawet pojęcia, kim będzie ta osoba, mężczyzną czy też kobietą. W głębi serca skrywała się pewność, że spotkam kogoś, kto odmieni moje życie na zawsze. Teraz się wypełniało…
Pospiesznie wyciągnąłem płócienną siatkę, którą miałem akurat ze sobą i zacząłem wkładać do niej owoce, marchewkę i cebulę. Kobieta patrzyła, nie wiedząc, co począć. Pospieszyłem z zapewnieniem:
– Proszę się nie obawiać, pomogę pani.
I obdarzyłem ją jednym z moich najpiękniejszych uśmiechów.
Podniosła się powoli i oparła o ścianę, widocznie zakręciło jej się w głowie czy pociemniało przed oczami, ponieważ na chwilę przymknęła powieki.
– Wszystko w porządku? – zapytałem niespokojnie.
– Tak – szepnęła. – Tylko muszę chwilę… muszę odpocząć.
Odczekałem więc chwilę, która przedłużyła się zdecydowanie do pięciu minut. Czasem pięć minut ucieka w mgnieniu oka, czasem potrafi dłużyć się niemiłosiernie. Dla mnie czas jakby się zatrzymał. Patrzyłem na jej twarz, na czarne ubranie, w jakim była spowita jej sylwetka i nie mogłem się napatrzeć. Wyglądała, jakby pochodziła z innej epoki. Jej świat był gdzieś indziej, przed wojną pewnie, może w czasach powojennych, ale nie tutaj. Cała jej postawa, styl ubioru i ruchy rąk mówiły, że to kobieta dystyngowana i dobrze wychowana, aczkolwiek z wielką przeszłością, o czym świadczyła barwa i głębia jej oczu. Oczy bowiem miała głębokie jak studnie i łatwo się było w nich zatracić. Wyglądały młodo, jakby miała dopiero dwadzieścia lat, a nie siedemdziesiąt, czy ile właściwie mogła mieć. Nie potrafiłem jej odgadnąć. Od początku była dla mnie tajemnicą.
W chwili naszego spotkania miałem trzydzieści lat i byłem człowiekiem bez obowiązków. Nadal nie miałem zapuszczonych korzeni. Nie miałem też miejsca na ziemi, często czułem się opuszczony, jak przez rodzinę, tak również przez Boga. Choć wierzyłem w Niego i starałem się iść przez życie tak, aby na końcu powiedzieć: żyłem dobrze, zgodnie z sobą i nikogo nie skrzywdziłem, czasami szedłem z prądem i pozwalałem się unieść nowoczesności, blichtrowi miasta i zgiełku. Uważałem, że pomimo wszystko człowiek musi iść z postępem, zmieniać się, choć nie zawsze wychodzi to na dobre, a nawet jeśli nie będzie chciał zmian, życie i tak go do nich zmusi. Więc i mnie czasami podłamywała się noga i na chwilę żyłem życiem ciemnym i… może raczej powiem: ludzkim. Przecież nie ma życia bez popełniania błędów. Czasami nawet chciałem je popełniać.
Często gubiłem się na swej drodze, a wtedy wpadałem w rozpacz i w pustkę. Człowiek woła wtedy o pomoc do Boga, prosi, jęczy i kaja się, a niebo milczy i tylko patrzy bezczynnie. Więc jak na człowieka przystało, bo i takie chwile bywają, wątpiłem też w Jego istnienie.
Ale dopiero historia usłyszana od spotkanej na drodze kobiety pokazała mi, że nawet w chwilach najcięższych, w czasie buntu i płaczu, On nie chowa się za krzakami, tylko stoi przed nami. Jedynym problemem jest, że my Go nie widzimy, ponieważ nie chcemy widzieć. Człowiek lubi się użalać, płakać nad sobą, nad swoją dolą… Tymczasem On w momencie największej niepewności i bólu stoi tuż obok i trzyma nas za ręce. Wystarczy tylko dobrze się przyjrzeć. Choć, nie powiem, nie każdy potrafi naprawdę szeroko otworzyć oczy. Czasem, bo i tacy się znajdują, przez całe życie mają je zamknięte: może nie potrafią patrzeć, może nie chcą lub matka ich tego nie nauczyła. Lub też patrzą w złym kierunku…
Czekałem. Przez trzydzieści lat, ponieważ tyle czasu minęło od mojego urodzenia do momentu, gdy nasze drogi się skrzyżowały.
Kobieta zaprosiła mnie do domu na filiżankę kawy.
– Nie