Koma. Aleksander Sowa
Читать онлайн книгу.pisarz. Skurwiel jest szalenie inteligentny. Badaliśmy go na wariografie. Proszę sobie wyobrazić, że prawie potrafił oszukać to urządzenie.
– Czy to coś niezwykłego?
– Czy ja wiem, w zasadzie nie. – Glina pozwala sobie na bezpardonową ironię. – Mniej więcej dla połowy procenta populacji. Jeden na dwustu to potrafi.
– Mierzyliście mu iloraz?
– Jasne.
– I jaki osiągnął wynik?
– A jak pan myśli?
– W granicach stu sześćdziesięciu?
– Niewiele się pan pomylił. Dokładnie o dwadzieścia pięć punktów.
– Sto trzydzieści pięć – dziwi się dziennikarz – to wynik wysoki, ale nie taki szczególny.
– Zgadza się. Tyle że nasz pisarz ma sto osiemdziesiąt pięć.
Dziennikarz spogląda na gaszącego niedopałek policjanta. Takiej odpowiedzi się nie spodziewał. Przez chwilę czuje satysfakcję, że to jemu stary przydzielił „reportaż o pisarzu oskarżonym o zabójstwo opisane w swojej powieści” – jak usłyszał dzień wcześniej w gabinecie naczelnego. Zaczyna się robić coraz ciekawiej – myśli.
– No tak – przyznaje po chwili – nic dziwnego, że potrafił coś takiego napisać. Jednak, panie komisarzu, nie mam najmniejszych wątpliwości: to oryginalna książka.
– Oryginalna? Czy ja wiem… No dobra – przyznaje z niechęcią – tego nie można jej odmówić.
– I wyjątkowa. Rzadko przecież książki bywają dowodem w sprawie o zbrodnię, prawda?
– I tu akurat się pan myli. Koma nigdy dowodem nie była.
– Tak powszechnie się sądzi.
– Owszem. Tak powszechnie się sądzi – powtarza z sarkazmem policjant – ponieważ to wy, dziennikarze, dopisaliście ostatni jej rozdział w gazetach i telewizorach. Ale prawda jest zupełnie inna.
– I dlatego chciałem z panem porozmawiać.
– Co chce pan przez to powiedzieć?
– Chcę znać prawdę. Chcę wiedzieć, jak było w rzeczywistości. To, jak było z książką.
– To nie takie proste – zaczyna glina. – Książka była tylko punktem wyjścia. Fakt, początkowo przypuszczaliśmy, że będzie dowodem. Prokurator przedłożył ją nawet jako poszlakę. Ale ostatecznie stało się zupełnie inaczej. Sąd już przy pierwszej sprawie odrzucił ją. Dowody były zupełnie inne.
– Zamieniam się w słuch.
2.
Dariusz Laba jest przeciętnym mężczyzną około trzydziestki. Tamtego dnia, kiedy spotykają się w odosobnionej celi po raz pierwszy, w oczach dziennikarza niczym się nie wyróżnia. Prawie niczym. Bo chłopaka uderza to, że jak na więzienne warunki osadzony ubrany jest elegancko i schludnie. Sprawia tym nieco upiorne wrażenie – szykowny inteligencik w pedantycznie wyprasowanym pasiaku.
– Dzień dobry – zaczyna. – Mam zgodę na kilka widzeń z panem. Pracuję nad reportażem o panu. Chciałbym…
– Czy ma pan legitymację prasową?
– Mam.
– Czy mogę ją zobaczyć?
– Oczywiście.
Laba przez chwilę skrupulatnie mierzy dziennikarza. Chło-pak z trudem wytrzymuje jasnobłękitne, wyjątkowo zimne spojrzenie. Cyniczne i niewzruszone. Więzień zerka na legitymację tylko ułamek sekundy. Chwilę później tę samą, kamienną twarz zdobi uprzejmy uśmiech.
– Pracuje pan od niedawna, prawda? – rzuca, mrugając prawym okiem.
– Faktycznie.
– Jagodnikow przysłał tu pana?
– Nie. Ale pytał o pana.
– Więc już pan z nim rozmawiał.
– Owszem.
– To dobrze. Cieszę się, że pan przyszedł. Sprawia pan wrażenie porządnego człowieka. Opowiem panu z przyjemnością o wszystkim, o co pan zapyta, i to ze szczegółami. Jeśli, naturalnie, będzie pan miał ochotę do końca mnie wysłuchać.
Dziennikarz, włączając magnetofon, czuje, że ma dłonie od wewnątrz pokryte potem. Wzdłuż kręgosłupa, niczym echo słów Laby, przebiega go nieprzyjemny dreszcz. Siląc się na uśmiech, odpowiada, aby zmniejszyć napięcie.
– Oczywiście, po to tutaj przyszedłem.
– Doskonale.
– Jestem już, panie Laba, gotów. Możemy zaczynać?
– Jasne.
– Mogę zrobić zdjęcie?
– Nie mam nic przeciwko.
Dziennikarz celuje obiektywem w rozmówcę, ustawia ostrość. Migawka aparatu strzela kilka razy, chłopak odkłada aparat i zachęca:
– Proszę więc opowiedzieć o wszystkim od początku.
– Mieszkałem wtedy u rodziców – mówi morderca po chwili zastanowienia. – Wyszedłem do apteki po lekarstwa dla nich. We wrześniu wieczory są jeszcze ciepłe, więc stałem tylko w klapkach, krótkich spodenkach i T-shircie. Nagle ktoś zarzucił mi worek na głowę – mówi spokojnie i bardzo wyraźnie – uderzył w brzuch i powalił na trotuar.
– Co pan pomyślał?
– Że napadli mnie skinheadzi.
– Dlaczego oni?
– Nie wiem, pewnie podświadomie wtedy się ich bałem. Zresztą co może sensownego przyjść człowiekowi do głowy w takiej chwili? Na dodatek gdy kopią w brzuch?
– Co było dalej?
– Wykręcili mi ręce, skuli kajdankami i wrzucili do samo-chodu jak worek. Wtedy już wiedziałem, że to nie skini.
– Skąd?
– Podsłuchałem, jak jeden z nich rozmawia przez telefon.
– Co pan słyszał?
– Powiedział: „Szefie, mamy skurwysyna. Żyje jeszcze”.
– Co było potem?
– Nie miałem pojęcia, o co chodzi ani kim są ci ludzie. Wiedziałem tylko, że działają na czyjeś zlecenie. Słyszałem, że jest jakiś szef. Czułem, że gdzieś mnie wiozą, okazało się, że do lasu. Tam grożono mi śmiercią i aresztem. Byłem pewny, że to jakaś cholerna pomyłka, jakieś totalnie nieporozumienie.
– Nie wiedział pan, że pana aresztowano?
– Nie! Absolutnie.
– A kiedy się pan o tym dowiedział?
– Dopiero na komendzie. Po kilku godzinach. Powie-dziano mi, że zostałem zatrzymany, i tyle. Zaczęły się przesłuchania. Krzyki: „Przyznaj się!” – opowiada pisarz, smutno wpatrując się w dziennikarza znad drucianych oprawek. „My wszystko już wiemy, nureczku, będziesz teraz w szambie nurkował”.
– Nureczku?
– Jestem od lat instruktorem nurkowania – wyjaśnia. Po chwili dodaje: – Byłem.
– Rozumiem – notuje dziennikarz. – Proszę mówić dalej.
Więzień waha się chwilę. Poprawia okulary. Ma czarne, bujne włosy i pociągłą twarz. Ciągle nie robi dobrego wrażenia. Jest w nim coś niezwykłego, co każe chłopakowi