Szatan. Powieść wschodnia. Михаил Лермонтов

Читать онлайн книгу.

Szatan. Powieść wschodnia - Михаил Лермонтов


Скачать книгу
grach czas im schodzi. Za górami

      Słoneczna chowa się korona.

      Dziewice pieją swe piosenki

      I przyklaskują im we dłonie;

      Tamara bierze do swej ręki

      Bęben i wznosząc go nad skronie,

      Z jednej ku drugiej kręcąc stronie,

      To nagle lżej od ptaka leci,

      To znów się wstrzyma i zaczeka…

      A rzęsy długie ma powieka,

      Rosą wilgotną wzrok się świeci;

      To na dół spuści czarne oczy,

      To mrugnie brewką na swą drużkę

      I po kobiercu ślizga, toczy

      Pięknie rzeźbioną, boską nóżkę.

      Radości pełna się uśmiecha:

      Dziecięca w oczach lśni uciecha.

      Z uśmiechem jasnym tego lica;

      Jak życie, młodość wesołego,

      Ledwo się zrówna gra księżyca,

      W strudze ruchomej błyszczącego.

VII

      Klnę się na gwiazd północnych błyski,

      Na promień wschodu i zachodu:

      Tak dziwnie pięknej odaliski

      Nie brał w miłości swej uściski

      Nigdy perskiego król narodu;

      I haremowych fontann wody

      Przenigdy jeszcze, w letnie znoje

      Bryzgając swe perliste zdroje,

      Nie znały równej jej urody;

      Cudniejszych zaś nad jej warkoczy

      Śmiertelne nie widziały oczy.

      I klnę się od utraty raju

      Nie kwitła żadna krasawica,

      Mająca takie świetne lica,

      W południowego słońca kraju.

VIII

      Po raz ostatni dziś pląsała… -

      Niestety! wcześnie ją czekała

      Spadkobierczynię tę Hudała,

      Swobodną, rzeźwą i wesołą.

      Nic nie wiedzącą o serc bliźnie –

      Niewola w obcej jej Ojczyźnie

      I nieznajomych ludzi koło.

      Więc często chmurka wątpliwości,

      Na lica jasne padła mrokiem,

      Lecz ruch jej pełen był lekkości,

      Wyrazu, wdzięku i skromności,

      Gdy się ślizgała tańców krokiem.

      I gdyby szatan przelatując,

      W on czas swe oczy na nią rzucił,

      To dawnych braci swych żałując,

      Z westchnieniem wzrok by wnet odwrócił…

IX

      I szatan widział… Ideały

      Życia dawnego w nim zadrgały,

      I wypłynęły zgasłe mary,

      I spadły rosą na pustynię

      Serca niemego. I duch kary

      Odczuł i pojął znów świątynię

      Piękności, dobra i wierzenia,

      I długo słodkim tym obrazem

      Szatan się cieszył – i marzenia

      O szczęściu dawnem wstały razem,

      Jakby za jedną druga gwiazda,

      Jak duchów napowietrznych jazda.

      Przykuty niewidzialną siłą,

      Z nową boleścią się zapoznał,

      Uczucie zmarłe przemówiło,

      Rodzinny język znowu poznał.

      Byłaż to chwila odrodzenia?

      Szatan fałszywych słów kuszenia

      Nie znalazł w myślach mimo chęci;

      Zapomnieć?.. Nie dał niepamięci

      Bóg, i on nie chciał zapomnienia.

X

      Na zachód łuk słoneczny gnie się,

      Zmęczony rumak jeźdźca niesie;

      Pan młody z sercem niecierpliwem,

      Z wejrzeniem czystem i Szczęśliwem,

      Widzi przed sobą brzeg zielony

      Aragwy. Za nim objuczony

      Ciągnie wielbłądów obóz mnogi,

      Już pomęczyły się okrutnie,

      I ledwo, ledwo wloką nogi,

      Dzwoneczki na nich dźwięczą smutnie.

      On sam, dzierżyciel Synodału,

      Rzemieniem w biodrach przepasany,

      Jedzie na czele karawany;

      Rękojeść szabli i kindżału,

      I strzelba, co śmierć celnie ciska,

      Broń cała – w słońcu świetnie błyska;

      I wiatr się bawi rękawami

      Czuchy, co spływa w fałdów fale.

      Galony zdobią ją wspaniale…

      A siodło barwnie jedwabiami

      Szyte, a uzda z kutasami;

      Pod nim koń złoty, cały w mydle,

      Lecący szybko, jak na skrzydle;

      Swobodne dziecię Karabachu,

      Uszami strzyże i w przestrachu

      Chrapie i patrzy w głąb z urwiska,

      Gdzie rzeka fale swe przeciska.

      Tu droga wązka, niebezpieczna:

      Na lewo skały, w prawo błyska

      Gardzielą straszną topiel rzeczna.

      Już późno! Tam, gdzie zima wieczna,

      Gaśnie rumieniec; wstały mroki…

      Podwoił orszak swoje kroki.

XI

      Oto! kaplicy szczyt się wznosi,

      W niej-jak podanie dawne głosi –

      Pogrzeban książę, teraz święty;

      Zabił go człowiek w złem zawzięty

      Bądź na igrzysko, bądź na bitwę –

      Ktokolwiek tędy się kierował,

      Zawsze gorliwie swą modlitwę

      U stóp kaplicy ofiarował,

      A tej modlitwy cudna siła

      Od muzułmanów go chroniła.

      I tak czyniły dawne rody,

      Lecz zwyczaj złamał książę młody;

      Zdradliwych sideł swych urokiem

      Szatan mu ducha oczarował:

      Książę okryty nocy mrokiem,

      W myślach swą lubą już całował…

      W tem przed nim cienie dwa mignęły…

      I więcej… Wystrzał!… Echa drgnęły!

      I powstał


Скачать книгу