Obcym alfabetem. Grzegorz Rzeczkowski
Читать онлайн книгу.wyjechał swoim audi A6 do innego kraju Unii Europejskiej – ukrył się w położonej na hiszpańskim wybrzeżu Morza Śródziemnego miejscowości Cullera. To 20-tysięczne miasto oddalone o kilkadziesiąt kilometrów na południe od Walencji. Ironia losu – niespełna 18 lat wcześniej w sąsiedniej miejscowości został zatrzymany poszukiwany listem gończym jeden z liderów gangu pruszkowskiego Andrzej Z., pseudonim „Słowik”.
Podróż miała coś z romantycznej ucieczki w stylu Bonnie i Clyde’a. Falencie towarzyszyła kobieta, zresztą jego prawniczka, z którą wynajął apartament na dziewiątym piętrze budynku blisko morza. Gdy przyszli po niego policjanci, najpierw przez niemal dwie godziny nie chciał ich wpuścić, a potem, gdy już udało im się wejść do środka, usiadł na balkonowej balustradzie, grożąc, że skoczy. Tyle że, jak twierdzili policjanci, siedział na niej okrakiem, kurczowo się jej trzymając i przechylając w stronę mieszkania.
Po zatrzymaniu nie zgodził się na ekstradycję, co przeciągnęło procedurę w czasie, ale też skupiło na nim i sprawie podsłuchów uwagę największych zachodnich mediów6. Pojawiły się kolejne pytania i wątpliwości, szczególnie po tym, gdy w „Gazecie Wyborczej”7 poznańscy policjanci – uczestnicy poszukiwań biznesmena – odsłonili kulisy operacji. Najwyraźniej chcieli się pochwalić tak bardzo, że ujawnili kilka szczegółów, które stawiały policję w nie najlepszym świetle.
Jeden z funkcjonariuszy przyznał, że Falenta miał nad nimi „ponad miesiąc przewagi”. Chodziło o to, że dopiero 1 marca policyjna specgrupa złożona z funkcjonariuszy z Warszawy i Poznania wyspecjalizowanych w poszukiwaniach zbiegów rozpoczęła pościg. W konsekwencji „nagrania z kamer monitoringu, po które moglibyśmy sięgnąć, w większości już przepadły, zostały skasowane”8 – jak stwierdził jeden z mundurowych z grupy poszukiwawczej. Miesiąc przewagi i skasowane nagrania z monitoringu. Wyglądało to tak, jakby ktoś z MSWiA lub policji specjalnie zwlekał z wydaniem polecenia rozpoczęcia pościgu, by dać Falencie czas na zatarcie śladów. I dopiero gdy presja ze strony opinii publicznej stała się wystarczająco duża, nastąpiła reakcja. Jej siłę odczułem na własnej skórze – gdy w serwisie Polityka.pl9 napisałem o swoich wątpliwościach, na oficjalnym profilu poznańskiej komendy wojewódzkiej zaatakował mnie – anonimowo – serią tweetów „naczelnik wydziału poszukiwań”, który zarzucił mi m.in., że „chciałem zaistnieć”.
Opóźnianie poszukiwań na nic się zdało, bo najwidoczniej były inwestor giełdowy nie był aż tak dobrym organizatorem, jak niektórzy sądzili. Jak na „mózg” afery – bo tak był przecież nazywany – który doprowadził do politycznego trzęsienia ziemi w ważnym unijnym kraju, i to z trwającymi lata wstrząsami wtórnymi, zachowanie Falenty było cokolwiek dziwne. Czy człowiek, który zaplanowałby i przeprowadził tak skomplikowaną operację, uciekałby w tak pokraczny sposób? Czy pokonywałby tylko po 500 km dziennie, bo jego partnerka nie była w stanie przejechać więcej? Czy wybrałby tak banalne miejsce na kryjówkę jak kurort na hiszpańskim wybrzeżu?
Miało ono tylko jeden atut – widok cudzoziemca, który nie wychodzi z apartamentu, całe dnie spędzając w czterech ścianach, raczej nikogo nie dziwi. Lokalni mieszkańcy są przyzwyczajeni do turystów, więc przyjezdnym łatwiej się wtopić w otoczenie. Ale naiwnością ze strony Falenty było liczyć na szczęśliwy koniec – polska i hiszpańska policja mają dobre relacje, przynajmniej od czasu, gdy na początku XXI w. wspólnie zaczęły tropić ukrywających się tam bossów gangu pruszkowskiego.
Są też pytania ważniejsze dla całej sprawy – dlaczego Falenta tak bardzo chce uniknąć więzienia? Przecież 2,5 roku za kratami, na jakie skazał go sąd, to kara względnie łagodna. Wyszedłby z pewnością dużo wcześniej, może nawet po odbyciu połowy wyroku, czyli po kilkunastu miesiącach. Jednak biznesmen, który sam siebie przedstawiał jako „inwestor”, nie ukrywał, że uważa się za niesprawiedliwie potraktowanego, ba – że został „wrobiony”, bo to nie on był inicjatorem i pomysłodawcą nagrań. A skoro tak, to oczywiste jest, że nie chciał „cierpieć za innych”. Z kolei jeśli przyjąć, na co jest wiele dowodów i poszlak, że nie tylko nagrywał, lecz także przekazał nagrania ludziom PiS, to jego opór wygląda jak sygnał – „nie tak się umawialiśmy, macie mi pomóc”.
Tak czy inaczej, poszukiwania biznesmena skazanego na 2,5 roku więzienia za udział w aferze podsłuchowej przebiegały irytująco nieporadnie. Podobnie jak całe śledztwo w sprawie podsłuchów. Choć jego początki były obiecujące.
ROZDZIAŁ II
Kto chciał zabić Marka F
Wszystko zaczęło się 14 czerwca 2014 r. Tego dnia tygodnik „Wprost” wypuścił zapis pierwszych rozmów: szefa MSW i koordynatora do spraw służb specjalnych Bartłomieja Sienkiewicza z prezesem NBP Markiem Belką oraz byłego ministra transportu Sławomira Nowaka z wiceministrem finansów Andrzejem Parafianowiczem. Do akcji ruszyły służby, czyli najpierw Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego, potem Centralne Biuro Śledcze Policji oraz prokuratura. Już w dniu publikacji pierwszych rozmów ABW weszła do restauracji Sowa & Przyjaciele, choć efekt tej wizyty był żaden. Stało się to zresztą w trakcie imprezy, na której 50. urodziny świętował Robert Oliwa, znany warszawski prawnik, mąż byłej prezes PGNiG Grażyny Piotrowskiej-Oliwy. Sprawa do dziś jest przedmiotem anegdot, bo tuż przed tym, gdy około godz. 23 funkcjonariusze weszli do restauracji – zresztą podobno tylnym, vipowskim wejściem – by „porozmawiać” z Robertem Sową, na salę, gdzie odbywała się impreza, wjechał podarunek od przyjaciół – włoski skuter marki Vespa. – Atmosfera trochę „siadła”, nikt już nie myślał o prezencie. Jubilat zabrał go następnego dnia – wspomina uczestnik tamtej imprezy, którą zresztą obsługiwał Łukasz N., główny menedżer odpowiedzialny za najważniejszych gości i vip-roomy.
Również już wtedy zaczęły się dziać rzeczy, które odstawiały sprawę na boczny tor. Funkcjonariusze zaprosili Łukasza N. do samochodu na tzw. rozpytanie. Ale długo nie porozmawiali. Jak twierdzi jeden z moich rozmówców z ABW, ktoś miał się z nim skontaktować i poinstruować, by nie rozmawiał z funkcjonariuszami.
Już w poniedziałek, 16 czerwca, czyli w dniu publikacji papierowego wydania „Wprost”, warszawska delegatura ABW w poufnej notatce wytypowała N. jako potencjalnie zamieszanego w nagrywanie. Jeszcze tego samego dnia funkcjonariusze przeszukali jego dwa warszawskie mieszkania – jedno wynajmowane, drugie własne, w trakcie wykańczania – i zabezpieczyli m.in. komputery i pendrive’y. Jednak dowodów, które świadczyłyby przeciwko N., nie znaleźli, a on konsekwentnie zaprzeczał, nawet w rozmowach ze znajomymi, że miał cokolwiek wspólnego ze „studiem nagrań”.
Dziś wiadomo, że „abwera” nabrała podejrzeń wobec menedżera po rozmowie z Bartłomiejem Sienkiewiczem. – To on nam powiedział, że salę w Sowie, w której miał się spotkać z prezesem NBP, sprawdził BOR. A jedyną osobą, która później miała do niej dostęp, był N. Sprawa wydawała się więc ewidentna – mówi funkcjonariusz ABW, który znał szczegóły dochodzenia.
Choć ABW od początku określała Łukasza N. jako „menedżera sal VIP”, w mediach został nazwany kelnerem, co jest kolejnym przykładem zafałszowywania rzeczywistości w tej sprawie i językowych manipulacji. Sprowadzały one podsłuchowy skandal do obyczajowej aferki z udziałem zblazowanych elit zajadających ośmiorniczki podlewane wódką i okraszane soczystymi przekleństwami. Trochę dramatycznej, ale mającej wiele z taniej komedii.
Wbrew temu, co się mówi, Łukasz N. nie był kelnerem, który zbierał zamówienia i roznosił dania. Był kimś znacznie ważniejszym – menedżerem, który odpowiadał za obsługę najważniejszych gości w Sowie & Przyjaciołach.
6
Vanessa Gera, Aritz Parra,
7
Piotr Żytnicki,
8
Tamże.
9
Grzegorz Rzeczkowski,