Subtelna prawda. Джон Ле Карре

Читать онлайн книгу.

Subtelna prawda - Джон Ле Карре


Скачать книгу
skrawkami papieru imitującymi płomienie. Jak w telewizji, tak i na żywo jest z niego kawał chłopa, ma byczy kark, krótko obcięte rudawe włosy oraz ruchliwe chciwe oczka osadzone w twarzy boksera.

      Za nim wystrzela w górę dwunastostopowy portret ubranego w rajtuzy osiemnastowiecznego budowniczego imperium. Przez jedną złośliwą, pełną napięcia chwilę Paul nie może się oprzeć i porównuje tych dwóch, tak bardzo różnych ludzi. Chociaż Quinn stanowczo utrzymuje, że jest człowiekiem ludu, obaj wydymają wargi w grymasie wzgardy charakterystycznym dla klasy uprzywilejowanych. Obaj opierają ciężar ciała na jednej nodze, nonszalancko odstawiając drugą. Czy dynamiczny młody minister zamierza wyprowadzić karzący atak na znienawidzonych Francuzów? Czy w imię New Labour zgromi szaleństwo wyjącej tłuszczy? Nic z tych rzeczy. Warczy do telefonu:

      – Odezwę się później, Brad.

      Idzie do drzwi, zamyka je na klucz, odwraca się i ocenia wzrokiem swojego gościa.

      – Twierdzą, że jesteś doświadczonym pracownikiem, zgadza się? – mówi oskarżycielsko ze starannie modulowanym szkockim akcentem, po wnikliwej lustracji, która zdaje się potwierdzać jego najgorsze obawy. – „Chłodny umysł”, cokolwiek to znaczy. Według Zasobów Ludzkich dwadzieścia lat „szwendania się po obcych krajach”. „Trzyma język za zębami, niełatwo wytrącić go z równowagi”. Ocena, że mucha nie siada. Nie żebym zaraz uwierzył we wszystko, co tu słyszę.

      – To bardzo łaskawa ocena – odpowiada.

      – I teraz uziemiony. Bez przepustki. Z widokami na zieloną trawkę. Ściągnięty ze względu na stan zdrowia żony, zgadza się?

      – Ale tylko przez ostatnie kilka lat, panie ministrze – niezbyt wdzięczny za „zieloną trawkę” – a w tej chwili mogę z przyjemnością powiedzieć, nie ma żadnych przeszkód, bym udał się w podróż.

      – I obecnie zajmujesz się…? Bądź łaskaw mi przypomnieć.

      Już otwiera usta, by wykazać, jak bardzo jest niezastąpiony, ale minister przerywa mu niecierpliwie:

      – W porządku. Pytanie brzmi: czy masz bezpośrednie doświadczenie w tajnej działalności wywiadowczej? Ty osobiście – jakby w gabinecie był jeszcze ktoś inny.

      –W jakim sensie „bezpośrednie”, panie ministrze?

      – Działanie spod znaku płaszcza i sztyletu, a jak myślisz?

      – Niestety, tylko jako korzystający. Okazjonalnie. Z informacji. Nie jako przyczyniający się do ich zdobywania, jeśli o to pan pyta, panie ministrze.

      – Nie? Nawet wtedy kiedy szwendałeś się po obcych krajach, których nikt nie był łaskaw mi wyszczególnić?

      – Niestety, tylko uprawiało się takie poletka jak ekonomiczne, komercyjne, konsularne – tłumaczy, uciekając się do językowych archaizmów, w których gustuje, gdy tylko czuje się zagrożony. – Oczywiście od czasu do czasu miało się dostęp do tajnych raportów, ale muszę dodać, że nie był to towar z wysokiej półki. Obawiam się, że do tego się rzecz sprowadza.

      Ale minister chwilowo sprawia wrażenie podniesionego na duchu tym jego brakiem szpiegowskiego doświadczenia, gdyż przez szeroką twarz przebiega uśmiech wyrażający coś w rodzaju zadowolenia.

      – Ale można ci zaufać, zgadza się? Prochu nie wąchałeś, ale i tak można ci zaufać.

      – No, czemu by nie – odpowiada ugodowo.

      – Miałeś kiedyś do czynienia z AT?

      – Proszę?

      – Z antyterroryzmem, człowieku! Miałeś czy nie? – mówi tonem jak do bałwana.

      – Obawiam się, że nie, panie ministrze.

      – Ale leży ci to na sercu? Tak?

      – Co dokładnie, panie ministrze? – odpowiada z maksymalną gorliwością, na jaką go stać.

      – Dobro naszego narodu, na litość boską! Bezpieczeństwo naszych obywateli w każdym zakątku świata. Nasze fundamentalne wartości w epoce zagrożenia. No dobra, nasze dziedzictwo, jeśli wolisz. – Akcentowane słowo pada jak cios wymierzony w konserwatystów. – Na przykład nie jesteś jakimś skrytym ciotowatym liberałem, co to, kurwa, myśli po cichu, że terroryści mają prawo wysadzić ten świat w powietrze.

      – Nie, panie ministrze, z całym przekonaniem mogę powiedzieć, że przez myśl mi to nie przeszło – mamroce.

      Ale ministrowi ani w głowie okazać zrozumienie dla jego zażenowania, drąży dalej:

      – Do rzeczy. Rozumiem, że gdybyś usłyszał, że mam dla ciebie w zanadrzu niesłychanie delikatne zadanie, polegające na udaremnieniu planowanego ataku terrorystycznego na naszą ojczyznę, nie dałbyś od razu dyla?

      – Przeciwnie. Poczułbym się…

      – No…?

      – Uradowany. Wyróżniony. Więcej, dumny. Ale oczywiście nieco zaskoczony.

      – Czym zaskoczony? – rzuca obrażonym tonem.

      – Hm, nie moja sprawa pytać, panie ministrze, ale dlaczego ja? Jestem pewien, że w ministerstwie nie brak ludzi mających tego rodzaju doświadczenie, którego pan szuka.

      Fergus Quinn, człowiek ludu, odwraca się na pięcie do wykuszowego okna i zadzierając bojowo podbródek nad muszką, której przekrzywione zapięcie wrzyna się w wałeczki tłuszczu na karku, kontempluje obmywany wieczornym słońcem złoty żwir placu defilad królewskiej gwardii konnej.

      – Gdybym na dodatek ci powiedział, że do końca swoich dni nie zdradzisz słowem, czynem ani w żaden inny sposób, że pewna operacja antyterrorystyczna była nie tylko rozważana, ale, co więcej, przeprowadzona – rozdrażniony spogląda nerwowo na lewo i prawo, szukając wyjścia ze słownego labiryntu, w który sam się zapędził – czy to by cię nakręciło, czy zniechęciło?

      – Panie ministrze, jeśli uzna mnie pan za właściwego człowieka, z radością przyjmę każde zadanie. I zapewniam, że nigdy nie pisnę słowa na ten temat – deklaruje z naciskiem, lekko się rumieniąc, poirytowany tym, że oto bada jego lojalność.

      Przygarbiony w najlepszym churchillowskim stylu Quinn ostatkiem woli wytrzymuje na tle okna, jakby czekał na koniec sesji fotograficznej.

      – Są przeszkody, które trzeba pokonać – oświadcza surowo swojemu odbiciu. – Potrzebujemy zielonego światła od pewnych ważniaków, których nie brak tam – bodzie powietrze bawolim łbem, wskazując Downing Street. – Kiedy je dostaniemy… jeśli je dostaniemy i nie wcześniej… zostaniesz poinformowany. Od tej pory i przez taki czas, jaki uznam za stosowny, będziesz moim okiem i uchem. Żadnego słodzenia gorzkich pigułek, rozumiemy się? Żadnego lania wody ani owijania w bawełnę w stylu dyplomacji. Serdeczne dzięki za takie numery. Będziesz walił prawdę prosto z mostu, wszystko dokładnie tak, jak zobaczysz. Chłodna ocena ze strony doświadczonego faceta, którym, mam nadzieję, jesteś. Słyszysz?

      – Świetnie słyszę, panie ministrze. Słyszę i dokładnie rozumiem, co pan mówi. – Własny głos przemawia do niego z dalekiej chmury.

      – Masz jakichś Paulów w rodzinie?

      – Przepraszam, panie ministrze?

      – Chryste Panie! Chyba prościej nie można? Czy masz w rodzinie kogoś, kto ma na imię Paul? Tak czy nie? Brata, ojca, nie wiem kogo?

      – Nie. Obawiam się, że nic mi nie wiadomo o żadnym Paulu.

      – A o Pauline? Żeńska forma. Paulette czy ktoś w tym guście?

      – Na pewno nie.

      – A Anderson? Żadnego Andersona? Panieńskie nazwisko Anderson?

      – Też


Скачать книгу