FOX. Frederick Forsyth
Читать онлайн книгу.wciąż nie dało się wykluczyć – zwłaszcza biorąc pod uwagę zagrożenia dla obronności całego zachodniego świata, których źródłem był ten niewinnie wyglądający domek na przedmieściu – że w środku znajdują się uzbrojeni ludzie. Za tą spokojną fasadą mogli się kryć terroryści, fanatycy, najemnicy. Właśnie dlatego Pułkowi przekazano informację, że pozostało tylko „najgorsze wyjście”.
Ale godzinę później dowódca oddziału znów się odezwał:
– Nie uwierzycie, co znaleźliśmy.
Wczesnym rankiem trzeciego kwietnia 2019 roku w skromnej sypialni na poddaszu Klubu Sił Specjalnych w anonimowej kamienicy w Knightsbridge, bogatej dzielnicy londyńskiego West Endu, zadzwonił telefon. Po trzecim dzwonku zapaliła się lampka przy łóżku. Dzięki wieloletniej praktyce mężczyzna błyskawicznie się rozbudził, gotowy do działania. Opuścił nogi na podłogę i zerknął na podświetlony ekran, a następnie przyłożył aparat do ucha. Jednocześnie zerknął na zegar obok lampy. Czwarta nad ranem. Czy ta kobieta nigdy nie śpi?
– Tak, pani premier?
Osoba na drugim końcu linii najwyraźniej w ogóle się nie kładła.
– Wybacz, Adrianie, że budzę cię o tej porze. Mógłbyś się u mnie zjawić o dziewiątej? Muszę przywitać Amerykanów. Podejrzewam, że będą na wojennej ścieżce, więc przydałyby mi się twoje opinie i rady. Mają być o dziesiątej.
Jak zwykle ta staroświecka kurtuazja. To był rozkaz, a nie prośba. Dla stworzenia pozorów poufałości użyła jego imienia. On zawsze zwracał się do niej oficjalnie.
– Oczywiście, pani premier.
Nie pozostawało nic więcej do powiedzenia, więc się rozłączyli. Sir Adrian Weston wstał i przeszedł do niewielkiej, ale wystarczającej na jego potrzeby łazienki, by wziąć prysznic i ogolić się. O wpół do piątej zszedł do recepcji, mijając oprawione w czarne ramy portrety agentów, którzy dawno temu pojechali do okupowanej przez nazistów Europy i już nie wrócili, skinął głową nocnemu strażnikowi i wyszedł na ulicę. Znał hotel przy Sloane Street, gdzie działała całonocna kawiarnia.
W pogodny jesienny poranek jedenastego września 2001 roku, tuż przed dziewiątą, amerykański dwusilnikowy samolot pasażerski, lot 11 American Airlines z Bostonu do Los Angeles, niespodziewanie pojawił się na niebie nad Manhattanem i uderzył w północną wieżę World Trade Center. Maszynę porwało pięciu Arabów działających w imieniu organizacji terrorystycznej Al-Kaida. Mężczyzna za sterami pochodził z Egiptu. Wspierali go Saudyjczycy, którzy – uzbrojeni w noże do papieru – obezwładnili załogę i wprowadzili go do kokpitu.
Kilkanaście minut później kolejny samolot pasażerski, lecący zdecydowanie za nisko, pojawił się nad Nowym Jorkiem. To był lot 175 United Airlines, również z Bostonu do Los Angeles, także porwany przez pięciu terrorystów z Al-Kaidy.
Ameryka, a po chwili też cały świat patrzyły z niedowierzaniem, jak rzekomy nieszczęśliwy wypadek staje się czymś zupełnie innym. Drugi boeing 767 uderzył w południową wieżę World Trade Center. Oba wieżowce doznały poważnych uszkodzeń w środkowej części konstrukcji. Za sprawą paliwa, wyciekłego z pełnych zbiorników obu samolotów, wybuchły potężne pożary, od których zaczęły się topić stalowe filary podtrzymujące budynki. Minutę przed dziesiątą południowa wieża runęła, zmieniając się w stertę rozpalonego do czerwoności gruzu. Pół godziny później ten sam los spotkał północną wieżę.
O godzinie 9.37 trzeci samolot, lot 77 American Airlines, który wystartował z międzynarodowego portu lotniczego Washington Dulles, kierując się do Los Angeles, również z pełnymi zbiornikami paliwa, wbił się w zachodnią ścianę Pentagonu. Także tę maszynę porwało pięciu Arabów.
Pasażerowie czwartego samolotu, lot 93 United Airlines, lecącego z Newark do San Francisco, który również został uprowadzony w powietrzu, odzyskują kontrolę nad maszyną, lecz nie są w stanie jej ocalić. Siedzący za sterami porywacz fanatyk rozbija samolot na polu w Pensylwanii.
Tamtego dnia, który dziś określa się mianem 9/11, zginęły niemal trzy tysiące Amerykanów i obcokrajowców, wśród nich członkowie załóg i pasażerowie czterech samolotów, niemal wszyscy ludzie przebywający w obu wieżach World Trade Center oraz stu dwudziestu pięciu pracowników Pentagonu. A także dziewiętnastu terrorystów samobójców. Ten dzień nie tylko zaszokował, ale też zranił Amerykę. Nie otrząsnęła się do dzisiaj.
Kiedy amerykański rząd zostaje tak ciężko ranny, robi dwie rzeczy. Bierze odwet i wydaje pieniądze.
W ciągu ośmiu lat prezydentury George’a W. Busha i pierwszych czterech pod rządami Baracka Obamy Stany Zjednoczone wydały bilion dolarów, by stworzyć największy, najbardziej uciążliwy, najczęściej kopiowany i zapewne najmniej skuteczny system bezpieczeństwa narodowego, jaki widział świat.
Gdyby w 2001 roku dziewięć wewnętrznych amerykańskich agencji wywiadowczych oraz siedem agencji zewnętrznych prawidłowo wykonywało swoją pracę, do zamachów nigdy by nie doszło. Chociaż pojawiały się rozmaite przesłanki, tropy, zgłoszenia, doniesienia, wskazówki i osobliwe obserwacje, wszelkie raporty na ich temat trafiały do archiwum i były ignorowane.
Po jedenastym września nastąpiła nieprawdopodobna eksplozja wydatków. Amerykańskie społeczeństwo musiało zobaczyć, że państwo nie jest bezczynne. Stworzono całą gamę nowych agencji, powielających pracę tych, które już istniały. Wyrosły tysiące nowych wieżowców, całe miasta, w większości zarządzane przez przedsiębiorstwa z sektora prywatnego, nastawione na potężne finansowe żniwa.
Pandemia rządowych wydatków związanych z „bezpieczeństwem” przypominała wybuch bomby atomowej nad atolem Bikini, a wszystko sfinansowali ufni, pełni nadziei, łatwowierni amerykańscy podatnicy. Te nakłady wygenerowały morze raportów, papierowych i elektronicznych, z których tylko dziesięć procent przeczytano. Brakowało czasu oraz – pomimo ogromnych funduszy przeznaczonych na wynagrodzenia – ludzi, by poradzić sobie z takim mnóstwem informacji. Poza tym w ciągu tych dwunastu lat wydarzyło się coś jeszcze. Światem zawładnęły komputery i ich archiwa, bazy danych.
Kiedy wspomniany Anglik, szukający wczesnego śniadania przy Sloane Street, był młodym oficerem w wojskach spadochronowych, a następnie agentem MI6, dokumentację sporządzano i przechowywano na papierze. Wymagało to czasu i przestrzeni magazynowej, ale dotarcie do tajnych archiwów i ich kopiowanie lub kradzież – czyli szpiegostwo – było trudne i jednorazowo mogło dotyczyć skromnej ilości materiałów.
W czasie zimnej wojny, która rzekomo skończyła się wraz z prezydenturą Michaiła Gorbaczowa w 1991 roku, słynni szpiedzy, tacy jak Oleg Pieńkowski, mogli pozyskać tylko tyle dokumentów, ile byli w stanie przenieść. Później aparaty fotograficzne Minox i tworzone przez nie mikrofilmy pozwoliły na ukrycie nawet setki dokumentów w niewielkim pojemniku. Technika mikrokropek uczyniła kopie dokumentów jeszcze mniejszymi i bardziej przenośnymi. Ale dopiero komputery wywołały prawdziwą rewolucję.
Uważa się, że kiedy uciekinier polityczny i zdrajca Edward Snowden poleciał do Moskwy, miał przy sobie ponad półtora miliona dokumentów zapisanych na karcie pamięci tak małej, że przed kontrolą graniczną mógł ją ukryć w odbycie. „W dawnych czasach”, jak mawiają weterani, do transportu takiej ilości materiałów trzeba by konwoju ciężarówek, a tego trudno byłoby nie zauważyć.
Kiedy więc komputery zaczęły wyręczać ludzi, biliony tajemnic trafiły do elektronicznych baz danych. Tajemniczy świat cyberprzestrzeni stawał się coraz dziwaczniejszy i bardziej złożony, a tylko nieliczni potrafili zrozumieć zasady jego działania. Przestępcy także starali się dotrzymać kroku, więc obok kradzieży sklepowych i oszustw finansowych wkrótce pojawiły