Kod Leonarda da Vinci. Дэн Браун
Читать онлайн книгу.własny telefon i podał go Langdonowi.
– To jest bezpieczna linia, panie Langdon. Proszę dzwonić.
Langdon nie mógł zrozumieć, dlaczego Fache jest tak rozgniewany na młodą kobietę. Poczuł się trochę niepewnie, ale wziął od kapitana telefon. Fache natychmiast odprowadził Sophie kilka kroków dalej i zaczął ją rugać przyciszonym głosem. Czując do niego coraz większą niechęć, Langdon odwrócił się, żeby nie patrzeć na tą dziwaczną konfrontację, i włączył telefon. Patrząc na karteczkę, którą dała mu Sophie, wybrał numer. W słuchawce usłyszał dźwięk dzwonka.
Jeden dzwonek… Dwa dzwonki… Trzy dzwonki… W końcu uzyskał połączenie.
Langdon oczekiwał, że zgłosi się ktoś z centrali ambasady, ale zamiast tego usłyszał automatyczną sekretarkę. A co dziwniejsze, głos na taśmie był znajomy. To był głos Sophie Neveu.
– Bonjour, vous êtes bien chez Sophie Neveu. Je suis absente pour le moment, mais...
Zakłopotany i niepewny, Langdon odwrócił się do Sophie.
– Przepraszam, panno Neveu? Sądziłem, że dała mi pani…
– Nie, to jest właściwy numer – przerwała mu szybko Sophie, jakby oczekując, że nie będzie wiedział, co robić. – Ambasada ma system automatycznego przekazywania wiadomości. Musi pan wystukać kod dostępu i odebrać wiadomość.
Langdon był jeszcze bardziej zdziwiony.
– Ale…
– To jest ten trzycyfrowy numer na karteczce, którą panu dałam.
Langdon otworzył usta, żeby wyjaśnić tę dziwaczną pomyłkę, ale Sophie posłała mu uciszające spojrzenie, które trwało tylko sekundę. W jej zielonych oczach wyczytał krystalicznie czysty komunikat: Nie zadawaj pytań. Zrób, co ci mówię.
Niepomiernie zdziwiony, Langdon wystukał numer wewnętrzny zapisany na karteczce. 454.
Głos Sophie na taśmie sekretarki natychmiast zamilkł, a Langdon usłyszał elektroniczny komunikat po francusku: „Masz jedną nową wiadomość”.
Prawdopodobnie 454 to kod zdalnego dostępu Sophie, dzięki któremu mogła odbierać wiadomości, kiedy była poza domem.
Odbieram wiadomości tej kobiety?
Langdon usłyszał teraz, że taśma się przewija. W końcu stanęła i maszyna włączyła się ponownie. Langdon znów usłyszał głos Sophie.
– Panie Langdon – zaczynała się wiadomość przekazywana pełnym przerażenia szeptem. – Proszę nie reagować na tę wiadomość. Proszę spokojnie odsłuchać. Jest pan w niebezpieczeństwie. Musi pan wykonać dokładnie wszystkie moje polecenia.
Rozdział 10
Sylas siedział za kierownicą czarnego audi, które załatwił mu Nauczyciel, i spoglądał przez szybę na wspaniały kościół Saint-Sulpice. Dwie wieże kościelne, oświetlone od dołu przez zatopione w ziemi reflektory, wznosiły się jak dwie nieruchome strażniczki ponad długim masywem budowli. Po obu stronach ocienione rzędy wysmukłych wsporników wysuwały się delikatnie poza gładź muru niczym żebra na kształtnej klatce piersiowej.
Poganie wykorzystali dom Boży, by ukryć tam swój klucz. Raz jeszcze bractwo dało dowód legendarnej już umiejętności tworzenia iluzji i pozorów. Sylas cieszył się, że znajdzie klucz i odda go Nauczycielowi, tak że będą mogli odzyskać to, co bractwo przed wiekami ukradło wiernym.
Jakże potężne będzie teraz Opus Dei.
Sylas zaparkował audi na opuszczonym o tej porze placu Saint-Sulpice. Wziął głęboki oddech, mówiąc sobie, że musi teraz oczyścić umysł, ma bowiem do wykonania ważne zadanie. Ramiona i plecy wciąż bolały go od biczowania, które zadał sobie dziś po południu, ale ból się nie liczył w porównaniu z tym, ile cierpień zaoszczędziło mu w życiu Opus Dei.
A jednak wciąż nawiedzały go wspomnienia.
Uwolnij nienawiść, rozkazał sobie Sylas. I odpuść swoim winowajcom.
Spojrzał w górę, na kamienne ściany wież kościelnych Saint-Sulpice, i poczuł dobrze znane emocje, które były jak rzeczny prąd… Siłę, która często przenosiła go w czasie, by znów zamknąć w więzieniu, będącym jego światem w młodości. Wspomnienia czyśćca przychodziły tak, jak przychodziły do niego zawsze, podobne do nawałnicy zmysłów… Smród śmierdzącej kapusty, odór śmierci, moczu i odchodów ludzkich. Okrzyki tych, którzy stracili nadzieję, ginące w wyjącym wietrze Pirenejów i stłumiony szloch tych, o których zapomniano.
Andora, pomyślał i poczuł, jak mięśnie mu tężeją.
Nie do wiary, ale to właśnie w nagim i zapomnianym przez Boga i ludzi zakątku świata między Francją i Hiszpanią, drżąc z zimna w kamiennej celi i czekając jedynie na śmierć, Sylas został zbawiony. Wtedy jednak nie zdawał sobie z tego sprawy.
Rozbłysk światła przyszedł długo po odgłosach burzy.
Nie nazywał się wtedy Sylas, chociaż nie pamiętał, jak dali mu na imię rodzice. Wyniósł się z domu, kiedy miał siedem lat. Jego wiecznie pijany ojciec, ordynarny robotnik z doków, wściekły, że na świat przyszedł syn albinos, bił regularnie matkę, obwiniając ją za wygląd chłopca. Kiedy ten próbował jej bronić, również dostawał cięgi.
Pewnego wieczoru, po kolejnej straszliwej awanturze, matka już się nie podniosła. Chłopiec stał nad leżącą bez życia kobietą i czuł nieznośny ciężar winy, że do tego dopuścił.
To moja wina!
Jak gdyby jakiś demon kierował jego duszą i ciałem – poszedł do kuchni i chwycił nóż rzeźnicki. Jak zahipnotyzowany ruszył do sypialni, gdzie ojciec leżał na łóżku odurzony alkoholem. Bez słowa dźgnął go w plecy. Ojciec krzyknął z bólu i próbował się obrócić, ale syn znowu uderzył nożem, jeszcze raz i jeszcze raz, aż w mieszkaniu zrobiło się cicho.
Chłopiec uciekł z domu i okazało się, że ulice Marsylii są równie nieprzyjazne. Jego dziwny wygląd zrobił z niego wyrzutka wśród innych młodych uciekinierów i był zmuszony żyć w samotności, w piwnicy opuszczonej fabryki, żywił się kradzionymi owocami i surowymi rybami z doków. Jego jedynymi towarzyszami były zniszczone kolorowe czasopisma, które znajdował w śmieciach i na których uczył się czytać. Z czasem wyrósł i zmężniał. Kiedy miał dwanaście lat, jakaś uliczna dziewczyna – dwa razy starsza od niego – wyśmiewała go i chciała ukraść mu jedzenie. Niewiele brakowało, a byłby ją zabił. Kiedy policja odciągnęła go od niej, dostał ultimatum – wyjedzie z Marsylii albo pójdzie do zakładu poprawczego.
Chłopak przeniósł się do Tulonu, również na wybrzeżu Francji. Z czasem spojrzenia pełne współczucia, które rzucano mu na ulicy, zamieniły się w spojrzenia pełne strachu. Chłopiec wyrósł i był teraz silnym młodym mężczyzną. Kiedy ludzie mijali go na ulicy, słyszał, że szepcą coś do siebie. „Duch”, mówili, patrząc z przerażeniem na jego białą skórę. „Duch o oczach diabła!”.
I czuł się jak duch… przezroczysty… miotany wiatrem od portu do portu.
Ludzie jakby patrzyli przez niego na wylot.
Kiedy miał osiemnaście lat, w pewnym mieście portowym próbował ukraść z jakiejś ładowni skrzynkę wędzonej szynki i złapało go dwóch członków załogi. Marynarze, którzy wzięli się do bicia, śmierdzieli piwem, jak jego ojciec. Wspomnienia strachu i nienawiści wypłynęły na powierzchnię niczym potwór morski z otchłani. Młody człowiek gołymi rękami ukręcił kark jednemu i tylko przyjazd policji uratował drugiego od podobnego losu.
Dwa miesiące później, zakuty w kajdany, wylądował w więzieniu w Andorze.
„Jesteś