Purpurowe rzeki. Жан-Кристоф Гранже
Читать онлайн книгу.śpiewali. Tutejsza atmosfera szokowała jednak tylko bogaczy. Karim nie dostrzegał ubóstwa szpecącego całe miasto, od najmniejszego kamienia po pobrużdżone zmarszczkami twarze jego mieszkańców.
Przeciwnie, zachował wzruszające wspomnienia z okresu dojrzewania. Był to czas punków – No Future. Trzynaście lat. Pierwsze przyjaźnie. Pierwsze kobiety. Paradoksalnie, Karim, w samotności i udręce dorastania, nauczył się kochać ludzi. Po sierocym dzieciństwie trudne lata młodzieńcze stały się dla niego jakby drugą szansą nawiązania kontaktu z ludźmi, wreszcie mógł podzielić się myślami z innymi, otworzyć serce przed całym światem. Do dziś doskonale pamiętał tamtą epokę. Długie godziny spędzane w piwiarniach, mocowanie się na rękę obok automatów do gry, przy wtórze rechotu kumpli. Niekończące się marzenia i suchość w gardle, gdy myślał o jakiejś dziewczynie, którą zobaczył na schodach liceum.
Choć przedmieście ukrywało swoje prawdziwe oblicze, Abdouf zawsze wiedział, że życie w Nanterre było smutne i bez nadziei na zmianę. Teraz odkrył, że w mieście panowała bezwzględna przemoc.
Pewnego piątkowego wieczoru grupa bandziorów wtargnęła do kafejki na pływalni, gdzie odbywały się właśnie wieczorne zawody. Bez słowa, kopniakami i pałkami zmasakrowali twarz właścicielowi. Stara historia – odmowa wstępu, niezapłacone piwo. Stłumione krzyki nieszczęśnika leżącego pod kontuarem odbijały się echem w nerwach Karima. Tego samego wieczoru oświecono go. Poznał nazwiska, miejsca, usłyszał różne plotki. Był to inny świat, którego istnienia wcześniej nie podejrzewał. Świat gwałtu, zakazanych miejsc. Innym razem, na chwilę przed koncertem, na ulicy l’Ancienne-Mairie, bójka przekształciła się w masakrę. Znowu sprawka jakichś gangów. Karim zobaczył wówczas twardych facetów z twarzami rozbitymi o asfalt, dziewczęta z zakrwawionymi włosami, szukające schronienia pod samochodami.
Młody Arab dorastał i nie poznawał już swojego miasta. Nowa fala narastała. Opowiadano z podziwem o Viktorze, Kameruńczyku, który szprycował się na dachach domów. O Marcelu, włóczędze z twarzą naznaczoną syfilisem, z niebieskim pieprzykiem wytatuowanym na czole w stylu hinduskim, wielokrotnie skazanym za czynną zniewagę policjantów. O Jamelu z Saidu, który zrobił skok na bank. Czasami Karim widywał te typy przy wejściu do szkoły. Zaskoczony był ich pełnym godności, pewnym siebie zachowaniem. Okazali się facetami z klasą, eleganckimi, z manierami.
Karim też chciał być taki. Najpierw kradł radia z samochodów, potem samochody, aż stał się całkiem niezależny finansowo. Spotykał się z narkomanem, czarnym, z „braćmi” włamywaczami, a zwłaszcza z Marcelem, brutalnym włóczęgą, narkotyzującym się od rana do wieczora, który jednocześnie zachował pewien dystans w stosunku do przedmieścia, co fascynowało Karima. Marcel, z krótkimi i utlenionymi włosami, nosił futrzaną kurteczkę i lubił słuchać Rapsodii węgierskich Liszta. Mieszkał nielegalnie w domach przeznaczonych do rozbiórki i czytywał Blaise’a Cendrarsa. Nazywał Nanterre „ośmiornicą” i miał na poczekaniu przeróżne zmyślone historyjki, mające usprawiedliwić to, że znalazł się w rynsztoku. Paradoksalnie, właśnie ci osobnicy ukazali Karimowi, że poza jego przedmieściem istnieje inne życie.
Młody Arab przysiągł sobie wtedy, że się stąd wyrwie.
Nie rezygnując ze złodziejskiego fachu, pilnie uczęszczał do liceum. Przerobił w jednym roku materiał dwóch klas, co wszystkich zdumiało. Zapisał się na kurs tajskiego boksu, żeby bronić się przed innymi i przed sobą samym, bo zdarzały mu się zdumiewające, niekontrolowane napady furii. Naokoło wszystko nurzało się w bagnie przestępczości i euforii narkotykowej. Karim skończył siedemnaście lat. Znowu był samotny. Otaczało go milczenie, gdy szedł korytarzem ośrodka społecznego, gdy pił kawę obok automatów do gry w piwiarni liceum. Nikt nie śmiał go zaczepiać. W tym czasie został wytypowany do udziału w regionalnych zawodach boksu tajskiego. Wszyscy wiedzieli, że Karim potrafi rozbić każdemu nos jednym kopnięciem, nawet nie zdejmując rąk z kontuaru. Opowiadano także po cichu i inne historie: o włamaniach, o podejrzanych transakcjach, o nieprawdopodobnych bójkach…
Większość tych plotek nie miała nic wspólnego z prawdą, ale zapewniały mu one względny spokój. Zdał egzamin maturalny z ogólną oceną dobrą. Kiedy dyrektor liceum składał mu gratulacje, Karim pomyślał, że chyba ten człowiek się go bał. Zapisał się na wydział prawa. Oczywiście w Nanterre. W tym czasie kradł dwa samochody w miesiącu. Ciągle używał innych dokumentów. Był z pewnością jedynym Arabem w mieście, który nigdy nie został zatrzymany przez policję. Nigdy też nie spróbował żadnych prochów.
W wieku dwudziestu jeden lat Karim otrzymał dyplom prawnika. I co miał dalej robić? Żaden adwokat nie zatrudniłby nawet jako gońca młodego Araba o wzroście metr osiemdziesiąt pięć, chudego jak szczapa, z kozią bródką, warkoczykami i kolczykami w uszach. Czy miał się zarejestrować jako bezrobotny i czekać w kolejce na pracę? Wolał raczej zdechnąć z głodu. Czy nadal miał kraść samochody? Karim lubił ponad wszystko tajemnicze nocne godziny, ciszę parkingów, przypływ adrenaliny, kiedy pokonywał system zabezpieczeń w kolejnych bmw. Czuł, że brak mu będzie tego podwójnego życia, trudnego, niebezpiecznego i tajemniczego. Wiedział również, że któregoś dnia szczęście może się od niego odwrócić.
I wtedy przyszło nań olśnienie: zostanie gliniarzem. Będzie obracać się w tym samym ciemnym światku, ale pod osłoną prawa, które lekceważył, chroniony przez państwo, którym gardził z całej duszy. Już w najmłodszych latach Karim wiedział, że nie ma ani ojczyzny, ani rodziny. Musi kierować się tylko własnymi prawami, a jego krajem jest własna przestrzeń życiowa.
Po odbyciu służby wojskowej zapisał się do wyższej szkoły inspektorów policji w Cannes-Écluse, w pobliżu Montereau, i zamieszkał w internacie. Po raz pierwszy w życiu opuścił Nanterre. Natychmiast uzyskał doskonałe rezultaty. Był nieprzeciętnie zdolny, a poza tym z własnej praktyki znał metody działania przestępców, prawa rządzące gangami, ich rewiry. Również jako strzelec nie miał równego sobie. Doszedł do perfekcji w sztuce karate, która była kwintesencją walki wręcz, uprawianej przez silnych mężczyzn, spragnionych niebezpieczeństwa i ryzyka. Koledzy w szkole policyjnej instynktownie go nienawidzili. Był Arabem. Chodził z wysoko podniesioną głową. Potrafił zachowywać się bardziej kulturalnie niż większość jego kolegów pochodzących z biednych rodzin, bez konkretnych planów na przyszłość, którzy zapisali się do policji, żeby uciec przed bezrobociem.
Rok później Karim ukończył edukację, odbywszy staż w wielu komisariatach paryskich. Wciąż takie same miejsca, ta sama nędza, lecz tym razem w Paryżu. Młody stażysta wynajął małe mieszkanko w dzielnicy Abbesses. Zrozumiał, z nieco mieszanymi uczuciami, że jest uratowany.
Nie zerwał jednak do końca ze swoją przeszłością. Przyjeżdżał regularnie do Nanterre i zbierał nowiny. Viktora znaleziono na dachu ośmiopiętrowego bloku, skulonego, ze strzykawką wbitą w mosznę. Przedawkował. Hasan, kabylski muzyk, potężny blondyn, dał sobie odstrzelić głowę z broni myśliwskiej. „Bracia włamywacze” przebywali w więzieniu w Fleury-Mérogis. Marcel natomiast całkowicie uzależnił się od heroiny.
Karim widział, jak jego przyjaciele staczają się, zmierzając ku nieuchronnej katastrofie. AIDS przyspieszał jeszcze ten proces destrukcji. Szpitale, niegdyś pełne wyniszczonych pracą robotników, obłożnie chorych starców, teraz zapełniały się nieszczęsnymi dzieciakami z czarnymi dziąsłami, z pokrytą cętkami skórą, z przeżartymi wnętrznościami. Większość jego dawnych kumpli tak właśnie umierała. Zgubny nałóg pochłaniał coraz więcej ofiar, a wywołane przezeń zapalenie wątroby typu C dziesiątkowało szeregi jego generacji.
Jego miasto umierało.
W czerwcu 1992 roku Karim otrzymał dyplom inspektora wraz z gratulacjami członków jury, godnych politowania mieszczuchów. Trzeba to było