Trylogia księżycowa. Jerzy Żuławski

Читать онлайн книгу.

Trylogia księżycowa - Jerzy Żuławski


Скачать книгу
was? Żadnego! – krzyknęła.

      Piotr przybliżył się o krok.

      – A jednak musisz wybierać i… wybrać – rzekł z naciskiem.

      Jej oczy w niemej rozpaczy zatrzepotały jak ptaki, opętane przerażeniem. Zdawało mi się, że przez chwilę, przez krótką, przelotną chwilę zatrzymały się na mojej twarzy z jakimś błagalnym wahaniem czy namysłem – ale nie! to musiało mi się zdawać, na pewno tylko mi się zdawało, gdyż w tejże chwili podniosła obronnym ruchem rękę ze sztyletem i wyrzekła twardo:

      – Nie wybiorę, a ciekawam, który z was się do mnie zbliżyć ośmieli! Nie chcę żadnego!

      I znów, pamiętam, zdawało mi się, że ostatni wyraz zmiękł jej dziwnie w ustach, a oczy jej znów się z mym wzrokiem spotkały – ale niewątpliwie było to tylko złudzenie. Byłem wówczas tak podniecony… Święty Boże! chcę wierzyć, że to było złudzenie!

      Tom, gdy matka wstała, usiadł na ziemi i patrzył z zaciekawieniem na całą scenę. Teraz Piotr dotknął ręką jego głowy. Marta to spostrzegła.

      – Precz! – zawołała z trwogą – precz! nie zbliżaj się do niego! on mój!

      Piotr się nie ruszył. Dotykając wciąż palcami głowy malca, patrzył na Martę uporczywie z szyderczym uśmiechem.

      – A co będzie z Tomem? – spytał wreszcie.

      Marta zawahała się.

      – Z Tomem? co będzie z Tomem? – powtórzyła prawie bezwiednie.

      – A tak, gdy my pomrzemy, a on zostanie sam…

      Te słowa uderzyły w nią jak piorun. Otworzyła szeroko oczy, jakby dostrzegłszy nagle otchłań, o której dotąd nie myślała; westchnęła głęboko i usiadła, czując snadź, że sił jej brakuje.

      – Tak, co będzie z Tomem… – powtarzała szeptem, patrząc na dziecko z bezradną rozpaczą.

      A Piotr wtedy zaczął jej tłumaczyć i przedkładać, że dla miłości Toma musi wybrać jednego z nas. Wszakże nie zechce skazać ukochanego synka na straszną, samotną śmierć, a przedtem na straszniejsze jeszcze samotne życie? Cóż on będzie robił po naszym zgonie? Opuszczony, smutny, zdziczały, będzie się błąkał samotnie po tych górach i nad brzegiem tego morza, ostatni człowiek, jedyny człowiek na tym globie, myślący o jednej tylko nieuchronnej rzeczy, o śmierci.

      Przyjdą chwile, kiedy będzie przeklinał matkę, która mu dała życie. Nie mając się do kogo odezwać, zapomni ludzkiej mowy. Słowa, które się od nas nauczył, będzie gubił jedno po drugim, tak jak się rozsypuje niebacznie pieniądze na pustyni, gdzie nic za nie kupić nie można. Może zostanie mu wreszcie w pamięci kilka ostatnich bezużytecznych słów, których dźwiękiem będzie się długo pieścił, choć to będą zapewne słowa straszne, wyrażające grozę, samotność, opuszczenie i smutek. Gdy będzie rozpaczał, nikt go nie ukoi; gdy będzie czego potrzebował, nikt mu nie dopomoże. Jeśli zachoruje, u posłania jego będzie stało jedynie okropne, szydercze widmo głodowej śmierci. Wtedy nawet psy, szczęśliwsze od niego o tyle, że się tu będą mnożyć i rozradzać, opuszczą swego pana, niezdolnego im już wydawać rozkazów. Może tylko jeden, wierniejszy, który mu był przyjacielem i towarzyszem samotności w braku człowieka, pozostanie dłużej, aż w i końcu przerażony pełnymi ostatniej rozpaczy martwymi oczyma, których zamknąć nie będzie komu, zacznie wyć ze strachem przeciągle i długo. Inne, już zdziczałe, zbiegną się na ten głos i… sprawią sobie ucztę z ciepłego jeszcze trupa ostatniego człowieka na Księżycu.

      Mówił jeszcze długo, malując wszystkie okropności, na jakie Tom będzie skazany po naszym zgonie, a ja – skarz mnie Boże! – pomagałem mu pastwić się nad tą kobietą i przekonywałem ją, że dla Toma powinna wybrać jednego z nas…

      Marta słuchała tego wszystkiego, nie odpowiadając ani słowa. Tylko na jej twarzy, początkowo zdumiałej, malowały się kolejno: strach, rozpacz, przygnębienie, rezygnacja.

      Od południa słychać już było pierwsze, dalekie grzmoty nadciągającej burzy… Marta siedziała niema.

      Gdyśmy wreszcie skończyli i Piotr zapytał ją, czy się zgadza poślubić jednego z nas, zdawała się zrazu nie słyszeć pytania. Dopiero gdy je powtórzył, drgnęła i podniosła głowę, jakby ze snu obudzona. Popatrzyła na nas, a potem odezwała się głucho, z trudem wymawiając wyrazy:

      – Ja wiem, wam nie o Toma idzie, ale wszystko jedno… Macie słuszność… Ja dla Toma… zrobię… wszystko…

      Westchnęła spazmatycznie i umilkła.

      – Brawo – zawołał Piotr – to rozumnie! A zatem – dodał, pochylając się ku niej – którego z nas wolisz?

      Ja stałem na uboczu i patrzyłem na Martę. Cofnęła się odruchowo, jakby przejęta nagłym wstrętem, ale opanowała się w tejże chwili i spojrzała na nas. I znowu, znowu, już po raz trzeci zdawało mi się, że wzrok jej zatrzymał się chwilę na mnie, wzrok biednej, szczutej, osaczonej i o litość błagającej łani.

      Wszystka krew uderzyła mi ze ściśnionego serca do mózgu.

      Musiał i Piotr jej spojrzenie pochwycić, bo zbladł nagle i zwrócił się ku mnie z wyrazem jakiejś strasznej zaciętości.

      W tej chwili Marta wybuchnęła gwałtownym, długo powstrzymywanym płaczem i rzucając się na ziemię poczęła wśród łkań zawodzić z rozpaczą:

      – Tomasz! mój Tomasz! mój dobry, ukochany Tomasz!

      Wzywała zmarłego, jakby ją mógł wybawić od żywych.

      Piotr żachnął się niecierpliwie.

      – Nie ma co mówić ani na co czekać – rzekł. – Ciągnijmy losy.

      Chciałem się jeszcze opierać. Było mi duszno i straszno. Chmury powlokły już pół nieba, nad morzem raz wraz przelatywały olśniewające błyskawice. Mały Tom, widząc matkę płaczącą, zaczął sam płakać.

      Postąpiłem krok ku Marcie.

      – Marta…

      – Marta – powtórzyłem, dotykając z lekka dłonią jej ramienia.

      – Precz! precz! – zawołała – wy wstrętni obaj!…

      – Ciągnijmy losy – naglił Piotr.

      Obejrzałem się. Stał za mną, trzymając w zamkniętej dłoni dwa końce chustki.

      – Kto wyciągnie węzełek, ten ją weźmie. – Wskazał głową na leżącą wciąż na ziemi.

      Ze mną działo się coś strasznego. W głowie miałem dziwną jasność, byłem nawet spokojny, tylko brakowało mi oddechu, jakby mi kto piersi całą górą przywalił. Patrzyłem na dwa rogi chustki, sterczące z Piotrowej dłoni, i naprzód zajął mnie obrąbek, w jednym miejscu nieco oderwany… Potem przypomniała mi się inna scena, na Mare Imbrium, gdzie tak samo mieliśmy ciągnąć losy – o śmierć… jak teraz o… miłość!

      Piotr się niecierpliwił.

      – Ciągnij! – zawołał.

      Spojrzałem na niego. Twarz miał kurczowo wykrzywioną, oczy wbite we mnie uparcie. Zrozumiałem naraz wszystko. Jeśli wyciągnę los, będę musiał natychmiast zabić tego człowieka, gdyż w razie przeciwnym on mnie zabije. Mimo woli wsunąłem rękę do kieszeni szukając broni. Ale wtedy przyszło mi na myśl, że równie łatwo może się los dostać Piotrowi. Co wtedy? Czy będę miał dość siły, aby się wyrzec tej ukochanej kobiety, wiedząc, że marny przypadek wszystko rozstrzygnął? Czy się nie zbuntuję kiedy przeciw niemu?

      Kroplisty pot pokrył mi czoło.

      Gdybym wiedział, że Marta mnie woli, że ma dla mnie choć trochę więcej


Скачать книгу