Kryminał. Zygmunt Zeydler-Zborowski
Читать онлайн книгу.w fotelu i ukryłem twarz w dłoniach. Poczułem się nagle straszliwie zmęczony życiem. Przyjechałem tu, żeby trochę odpocząć, doznać nowych wrażeń, zapomnieć o szarzyźnie codziennej walki o byt. Ileż wysiłków kosztowało, żeby zorganizować tę podróż, zdobyć paszport, pieniądze.
Waniewicz postanowił przerwać moją ponurą zadumę. Wyjął z baru butelkę whisky i napełnił do połowy wysokie szklanki. Następnie przyniósł lód z lodówki.
– Niech pan wypije – powiedział. – To panu dobrze zrobi.
Wypiłem i rzeczywiście poczułem się trochę lepiej.
– Czy pan był przy jego śmierci? – spytałem.
Potrząsnął głową…
– Nie. Akurat wtedy pojechałem na dwa dni do Buenos Aires. Miałem tam pewne sprawy do załatwienia i kiedy wróciłem… – jednym haustem wypił whisky i zapalił papierosa. – Czy pan nie jest głodny? – spytał po chwili. – Może pójdziemy coś zjeść?
A kiedy stanowczo odmówiłem, powiedział:
– Pan wybaczy, że go na parę godzin zostawię samego. Muszę trochę jeszcze dzisiaj popracować. Czy pan rozumie po hiszpańsku?
Wyjaśniłem mu, że mówię dobrze po włosku, a hiszpańskiego poduczyłem się na statku o tyle, że mogę się od biedy w prymitywnych sprawach porozumieć.
Poszedł. Zostałem sam w tym dziwnym mieszkaniu. Właściwie dopiero teraz zdałem sobie sprawę z tego, że jest dziwne. Cztery niewielkie pokoje w amfiladzie. Po jednej stronie mała kuchenka, po drugiej łazienka. Wszystkie okna wychodzą na ogromny taras, robiący wrażenie miniaturowego ogrodu botanicznego. Olbrzymie kaktusy w kolorowych, wysokich skrzyniach, agawy, tuje, małe sosny amerykańskie i cały szereg nieznanych mi roślin. W końcu tarasu świeża ziemia, naniesiona tu widocznie w celu przesadzania tych wszystkich okazów egzotycznej flory. Najwięcej kaktusów, niektóre z nich już zaczynały kwitnąć.
Usiadłem na trzcinowym, bujającym fotelu i w zamyśleniu przyglądałem się jaśniejącej w słońcu panoramie miasta, poranna mgła opadła i dzień był pogodny.
Wracałem do mieszkania, które robiło wrażenie jakiejś pracowni malarskiej, przypominało czasy dawnej cyganerii, ściany pokryte kubistycznymi malowidłami, ekscentryczne obrazy, porcelana, kolorowy bar ze wszystkimi przyborami do robienia koktajli, niskie tapczany zarzucone barwnymi poduszkami, stylowe lampy. Na środku zaś największego pokoju ogromne akwarium ze złotymi rybkami. W drugim pokoju sztalugi z niedokończonym studium nagiej kobiety. Niejasne wiadomości o tym, że Michał w ostatnich latach zajął się malarstwem, okazały się prawdziwe.
Serce mi się ściskało, kiedy patrzyłem na to wszystko. Każdy drobiazg, każdy szczegół świadczył o tym, że życie w tym mieszkaniu zostało przerwane nagle, gwałtownie. A tu kieliszek z niedopitym wermutem, tam do połowy obrana pomarańcza, na talerzyku resztki jakiegoś ciasta, otwarta książka, farby rozrobione na palecie, pędzle w szklanym naczyniu z brudną wodą, na małym biureczku zaczęty list: „Kochana Kasiu…”. Biedny Michał nie zdążył już napisać do siostry.
Nie mogłem ciągle myśleć o tym. Musiałem czymś się zająć. Podszedłem do półki z książkami. Znalazłem jakiś kryminał Agathy Christie po hiszpańsku. Już miałem usadowić się wygodnie w fotelu, kiedy spostrzegłem szary album w zniszczonej, skórzanej oprawie. Wziąłem go do ręki i zacząłem przeglądać. Pożółkłe fotografie z dawnych lat. Michał w mundurze i po cywilnemu, w smokingu i w sportowym ubraniu, na balu i koło wspaniałej limuzyny, dużo roześmianych dziewcząt w różnych pozach, panoramy miast całego świata, kolorowe zdjęcia z Rio de Janeiro i z Sao Paulo, plaża w Montevideo i wreszcie stara fotografia z czasów wojny: trzej nierozłączni przyjaciele: Michał, Wojtek Stachowiak i ja, wszyscy w mundurach komandosów. Dziarskie miny, wyzywające spojrzenia, ileż to lat, ileż wspomnień, ile wspólnie przeżytych walk, niebezpieczeństw, burd, awantur i przygód miłosnych. Bujne to było życie, pełne silnych wrażeń i wielkich nadziei. Byliśmy młodzi, bardzo młodzi i to chyba było najważniejsze. Przypomniała mi się owa pamiętna awantura w Neapolu. Nie wiem właściwie, o co poszło. Najprawdopodobniej o jakąś dziewczynę. Włochów było z piętnastu. Nas trzech. Byliśmy wtedy w formie. Wszystkich naszych przeciwników trzeba było odwieźć do szpitala. Lokal zdemolowaliśmy doszczętnie. Na zakończenie Wojtek zawiesił właściciela knajpy na żyrandolu. Wisiał biedak na pasku i ruszał rękami i nogami, jakby się uczył pływać. Przeklinał przy tym w swym ojczystym języku na czym świat stoi. Wojtek zawsze był pomysłowym chłopakiem. Co też z nim się dzieje? Czy żyje? Zupełnie straciłem z nim kontakt. Nie wiem nawet, na której obraca się półkuli. Wspomnienie tych dawnych lat rozrzewniło mnie. To były czasy.
Zamknąłem album i odłożyłem go na półkę. Nie ma sensu wspominać, nie ma sensu się rozkwilać. Wszystko to już przecież nigdy nie wróci. Nigdy już nie zasiądziemy razem przy szklance wina, nigdy nie zobaczę koło siebie tych roześmianych, wesołych twarzy. Michał nie żyje, a Wojtek, bo ja wiem… Jeżeli żyje, to pewnie jest teraz starszym panem z brzuszkiem i łysiną.
Około wpół do piątej przyszedł Waniewicz. Przyjrzał mi się uważnie, jakby mnie dopiero w tej chwili zobaczył, i spytał:
– No i jak się pan czuje? Co pan robił?
Odpowiedziałem mu, że właściwie nic specjalnego nie robiłem, że przeglądałem książki Michała.
Przeszedł się po mieszkaniu, zajrzał w każdy kąt, otworzył lodówkę i skonstatował, że nic w niej nie ma do jedzenia. Wypalił papierosa i zdecydował, że najwyższy czas pójść na obiad.
Dzisiaj już nie pamiętam, gdzie jedliśmy ten obiad, mój pierwszy obiad w Montevideo. Zdaje mi się, że to było gdzieś w okolicy Plazza Independencia.
Mówiliśmy niewiele. Wprawdzie Waniewicz usiłował rozerwać mnie opowieściami o życiu w Montevideo, ale rozmowa wyraźnie się nie kleiła.
Po kawie Waniewicz zaproponował kino. Zgodziłem się chętnie. Patrząc na ekran, nie trzeba silić się na wynajdywanie tematów do rozmowy. Poszliśmy na jakiś kowbojski film. Jak zwykle gonitwy po preriach, strzelaniny i całe stosy trupów.
Kiedy wyszliśmy z dusznej sali, Waniewicz odprowadził mnie do domu. Uścisnął mi mocno dłoń na pożegnanie i powiedział:
– Bardzo mi przykro, ale jutro rano muszę jechać na parę dni do Buenos Aires w interesach firmy, w której pracuję. Nie będę więc mógł dotrzymać panu towarzystwa – wyjął portfel. – Pan pozwoli, że na razie pożyczę panu sto peso. Powinno to panu wystarczyć do mojego powrotu.
Podziękowałem mu serdecznie, ale pieniędzy nie przyjąłem. Miałem przy sobie przeszło sto dolarów. Na razie więc moja sytuacja finansowa nie była tragiczna. Pożegnałem się z Waniewiczem i pojechałem na górę. W lustrze umieszczonym w windzie przyglądałem się mojej smutnej, jakby nagle postarzałej twarzy. To mi nie poprawiło humoru.
Puste mieszkanie robi na mnie teraz jeszcze bardziej przykre wrażenie niż poprzednio. Ze ścian patrzą dziwaczne malowidła i czarne murzyńskie maski, które Michał zapewne przywiózł z Dakaru, gdzie mieszkał po wojnie przez pół roku.
Zerwał się wiatr i zaszumiał na tarasie. Od strony morza ciągną ciężkie, ciemne chmury. Dzień się kończy. Mrok szybko zapada.
Stoję w oknie i patrzę na rozpostarte w dole szerokim kręgiem miasto, na jasne domy, w których stopniowo zapala się coraz więcej świateł. W dali na tle ciemnego nieba bieleje gmach parlamentu. Przypomina mi trochę pomnik Wiktora Emanuela na Piazza Venezia w Rzymie. Po dłuższej chwili odwracam się od okna. Twarze na obrazach Michała wydają się w mroku jeszcze bardziej niesamowite. Zapalam światło. Stojąca koło tapczanu wysoka lampa wypełnia pokój ciepłym, pomarańczowym blaskiem. Chce mi