Król. Szczepan Twardoch

Читать онлайн книгу.

Król - Szczepan Twardoch


Скачать книгу
odwrócił się do mnie. Spuściłem wzrok. Kaplica chwycił moją żuchwę pulchnym kciukiem i palcem wskazującym i podniósł moją głowę, wbił we mnie małe, ciemne oczy, nie uśmiechał się.

      Nagle puścił moją brodę, uszczypnął mnie w policzek i roześmiał się szeroko, jakby już z tego patrzenia wszystkiego się o mnie dowiedział. Może tak było.

      – No, ładny malczik. Szkoda go. – Wzruszył w końcu ramionami i zapomniał o mnie.

      I odszedł, nie oglądając się. Szapiro skinął na mnie głową, takim samym niemym gestem, jaki czasem za plecami wykonywała moja matka, kiedy chciała mi bez słów powiedzieć: „Dla własnego dobra zrób natychmiast, co ojciec kazał”.

      Wstałem, poszedłem za nimi.

      Byłem ciekaw, czy ludzie będą mi się przyglądać. Wcześniej, przez całe moje krótkie życie byłem niewidzialny. Taki zwykły, mały, chudy Żydek z Nalewek. Jeden z tysięcy małych, chudych Żydków z Nalewek.

      A teraz jakaś kobieta w kapelusiku na głowie nachyliła się do swojego towarzysza w jasnym garniturze i cały czas patrząc na mnie, coś mu wyszeptała do ucha. Pamiętam jej spojrzenie.

      Ale może patrzyła na Szapirę z Kumem, jak idą, idą, kroczą, dwaj puryce w pięknych garniturach, idą przez miasto, jakby było ich folwarkiem.

      Przeszliśmy do szatni, w której kiedyś przebierali się aktorzy, a teraz bokserzy. Szapiro spojrzeniem wskazał mi krzesło. Usiadłem. Kaplica nie przestawał mówić o boksie, podniecony i szczęśliwy.

      – Bo widzisz, Kuba, ja go widziałem w walce z Finnem i ja się bałem trochę, że on cię wytrzymałościowo załatwi, bo ty przecież jesteś fighter, a on się broni świetnie i wydaje się, jakby był na parę albo prąd, bo się nie męczy nigdy, a tyś go tak załatwił, tak żeś go załatwił na szaro, Kuba!

      – Było ich trochę na sali – zauważył Szapiro, siadając na krześle.

      Mijało adrenalinowe podniecenie i nagle czuł każdy mięsień, staw i ścięgno, jak zwykle po walce, w której nie sposób ciała szanować. Drżały mu mięśnie ud.

      – Kogo trochę było? – nie zrozumiał Kaplica.

      – Falangistów, bepistów, oenerowców, nie rozróżniam, który jest który, ale mordy faszystowskie, znajome. Widziałem ich. Paru nawet w tych ich mundurach zasranych przyszło.

      – To się mieli z pyszna, hitlerki! – cieszył się Kum. – Wspaniale!

      Pstryknął palcami, zawołał, do szatni wpadł ponury drab wyższy od Szapiry o głowę, a od Kaplicy o pół Kaplicy.

      – Pantaleon, przynieś koniaku, w aucie mam butelkę, będziemy świętować – zaordynował, nastawiając jednocześnie płytę w przenośnym gramofonie.

      Drab ani nie potwierdził, ani nawet nie skinął głową, po prostu odwrócił się i poszedł. Kaplica zakręcił korbką, nastawił ramię, z głośnika pociekły pierwsze, ciche dźwięki tanga.

      – W aucie…? To pan już tego chryslera odebrałeś? – zapytał Szapiro, próbując rozmasować drżące mięśnie ud.

      – A owszem, tak! – Kaplica wyraźnie ucieszył się z pytania, zapalając papierosa i wtykając go do długiej lufki. – Odebrałeś! Zaraz zobaczysz!

      Szapiro wstał z trudnością, ściągnął mokrą od potu koszulkę bokserską, miękkie pantofle i spodenki gimnastyczne, pod którymi nie miał niczego, stanął nagi. Nie krępował się zupełnie. Zawstydziłem się, ale bałem się jeszcze bardziej, niż wstydziłem, więc ani drgnąłem.

      Nie był mocno owłosiony, tylko w kroczu bardziej, obrzezany penis nie był zbyt długi, wydał mi się nawet krótszy od mojego, był za to bardzo gruby.

      Bokser rozciągnął mięśnie, plecy, ramiona, uda w powolnych ćwiczeniach, potem nalał gorącej wody do balii, ochlapał się nią, sięgnął po mydło, namydlił się cały, po czym spłukał się i wysuszył dokładnie, trąc skórę ręcznikiem. Spojrzał w lustro, sięgnął po przybory do golenia, kątem oka zerknął na pogwizdującego w rytm muzyki Kaplicę i chociaż ten nie okazał żadnego zniecierpliwienia, Szapiro odłożył pędzel i angielskie mydło, nie ogoliwszy się. Spryskał się wodą kolońską, z wieszaka zdjął świeżą bieliznę i białą koszulę, założył je, posykując z bólu. Potem zawiązał granatowy krawat w geometryczne, brązowe wzory i włożył piękny, szary garnitur bez kamizelki, nawet ja widziałem, że nie tylko drogi jak garnitur Kaplicy, ale też modny, bo spodnie miały wysoki stan, zapinały się nad pępkiem, nogawki zaś były bardzo szerokie, co mężczyźnie tak rosłemu jak Szapiro doskonale pasowało. Marynarka, obcisła w talii, miała szerokie klapy i obficie watowane ramiona, co podkreślało jeszcze atletyczną, chociaż ciężką sylwetkę Szapiry. Kaplica w swoim staroświeckim ubraniu wyglądał przy nim jak starszy pan, prowincjonalny urzędnik, księgowy albo rewident przy prawdziwym filmowym amancie.

      Bokser wsunął i zasznurował eleganckie trzewiki, otworzył szufladę, z szuflady wyciągnął naręczny zegarek – marki Glashütte, jak zauważyłem później – portfel i nóż sprężynowy oraz dwie chustki, kraciastą i jedwabną białą, i umieścił wszystkie utensylia tam, gdzie je zawsze nosił: odpowiednio na lewym nadgarstku, w wewnętrznej kieszeni marynarki, w skarpecie, w kieszeni spodni i w kieszonce marynarki, tej na piersi, która, jak się dużo później dowiedziałem, nazywa się brustaszą. Wszystkiego dowiedziałem się później. Całe moje życie było później.

      Szapiro zaś z wazonika na toaletce wyciągnął biały goździk, wyjął ze skarpetki nóż, który przed chwilą w niej schował, strzelił ostrzem, przyciął łodygę i umieścił kwiat w butonierce.

      Sięgnął po grzebień i puzderko z pomadą, namaścił i przyczesał długie włosy, przejrzał się w lustrze, pełen męskiej próżności, piękny, silny, będący wszystkim tym, czym ja nie byłem.

      Ale czym się później jakoś stałem.

      A może tylko chciałem się stać, całe życie chciałem być Szapirą pomadującym przed lustrem włosy, stałem się jednak czymś innym.

      – Długo się jeszcze pindrzył będziesz? – zapytał Kaplica, przewracając oczami, ale bez złości.

      – Trzeba mieć prezencję. Sam Kum wiesz – odparł Szapiro.

      Potem uklęknął ostrożnie, uważając na bolące mięśnie, sięgnął za toaletkę zwieńczoną obramowanym żarówkami lustrem i wydostał zza niej nieduży, płaski pistolet, grawerowany, z perłowymi okładzinami. Nie wyjmował z rękojeści magazynka, nie odciągał zamka, po prostu schował broń do kieszeni spodni.

      Nie znałem się wtedy wcale na broni, ledwie odróżniałem pistolet od rewolweru, kierując się tym, że jeśli coś jest podobne do broni Toma Mixa, to musi to być rewolwer. Potem dowiedziałem się o broni bardzo wiele, więcej niż bym chciał, i dziś wiem, że ten płaski pistolet był marki colt, kieszonkowy model 1903, siódemka z kurkiem przemyślnie ukrytym, tak by o nic nie zahaczyć, kiedy trzeba nagle broń wydobyć z kieszeni. Kiedy później, dużo później i zupełnie gdzie indziej sam zacząłem stale nosić broń, pierwszą była właśnie siódemka, kolega z jednostki załatwił mi małego, niemieckiego walthera, i kiedyś o mało co przez tę siódemkę nie zginąłem: Arab, którego trzy razy trafiłem w pierś, napompowany był opium i mimo śmiertelnych ran biegł ciągle w moją stronę z nożem w łapie, wrzeszcząc i plując krwią, a mnie skończyła się amunicja; kiedy szarpałem się z magazynkiem, gość mnie dopadł i dziabnął tym nożem, na szczęście ostrze zeszło po żebrach, a sekundę później mój dowódca strzelił mu w łeb z karabinu.

      Kiedy


Скачать книгу