Raz w roku w Skiroławkach. Tom 1. Zbigniew Nienacki
Читать онлайн книгу.Józia aż usiadła na tapczanie, rozgniewana słowami doktora, który zbagatelizował jej dolegliwości.
– Gdzie jest ten kotlecik panierowany? Gdzie są kluseczki francuskie? Wszyscy mężczyźni są oszustami!
To mówiąc, rzuciła się na tapczan twarzą w poduszkę i całym jej ciałem wstrząsnęło łkanie.
Doktor uznał, że bieg spraw przekracza jego kompetencje. Narzucił na siebie futerko, podjął z podłogi walizeczkę lekarską.
– Honorarium – zaczął malarz, ale doktor tylko machnął ręką.
– Dał mi pan kiedyś obraz „trzciny nad jeziorem”, a słyszałem, że baron Abendteuer w Paryżu za podobny płaci dwieście dolarów. Ten obraz wynagrodzi mi jeszcze wiele podobnych wizyt.
Doktor skłonił się w stronę tapczanu, uścisnął dłoń malarza i wyszedł śmiało w zadymkę. A panna Józia ze złością odrzuciła kołdrę i zaczęła się miotać po pokoju, niepomna, że krótka haleczka odsłania jej łono i nastroszone włoski o rudawym odcieniu. Miała uda krągłe i gładkie, Porwasz pożądliwie spoglądał, jak śmigają w blasku lampy. Ich szybkie ruchy przypominały mu nożyce przecinające materię blasku i półmroku, która zalegała pracownię. Wreszcie panna Józia rzuciła na stół swoją walizkę i zaczęła zbierać do niej porozrzucane po kątach rzeczy.
– To zwykły wiejski lekarz. Konował. Wyjeżdżam stąd jutro i musisz mnie odwieźć na pociąg do stolicy o siedemnastej zero pięć. Nie dam się wpędzić w chorobę. Moja koleżanka miała podobne objawy i lekarz kazał jej na dwa tygodnie wstrzymać się przed współżyciem z mężczyzną. Potem poszła do szpitala. Zresztą za trzy dni i tak kończy mi się urlop.
– To dobry lekarz. Ma znakomitą opinię – stwierdził Porwasz, nie spuszczając oczu ze śmigających ud panny Józi.
– Gdyby był tak dobry, jak mówisz, to nie siedziałby na wsi, ale przyjmował chorych w jakimś wielkim szpitalu.
Malarz Porwasz poczuł się dotknięty:
– Twoim zdaniem ja jestem kiepskim malarzem, bo mieszkam na wsi, a pisarz Lubiński jest złym pisarzem, bo także tu mieszka?
– A pewnie – przytaknęła panna Józia. – Też mi wielki malarz, który na śniadanie jada chleb z dżemem. Co się tak na mnie gapisz? – dopiero teraz dostrzegła jego spojrzenie na swoich udach. – I tak nic nie dostaniesz. Ani tej, ani następnej nocy. Jestem chora i muszę wracać do stolicy.
Malarz Porwasz pomyślał, że nie ma tego złego, co by nie wyszło na dobre. Niech jedzie, skoro i tak nie będzie z niej pożytku. On, Porwasz, zacznie spokojnie malować swoje trzciny, nie troszcząc się o jedzenie. Co zaś tyczy innych potrzeb, w swoim czasie namówi doktora na wyjazd do miasta. O tej porze roku w odległym o sto kilometrów Novotelu – jak to od kogoś słyszał – urzędują najlepsze dziwki, które nie narzekają, że boli je podbrzusze i dają tyle razy, ile razy im się wręczy odpowiednią kwotę pieniędzy.
Następnego dnia malarz Porwasz odwiózł pannę Józię na dworzec kolejowy w Bartach, na pociąg do stolicy odjeżdżający o siedemnastej zero pięć.
– Nie musisz mi kupować pierwszej klasy – oświadczyła mu łaskawie Józia. – I tak dużo cię kosztował mój pobyt w Skiroławkach.
Malarz odetchnął z ulgą, bo różnica w cenie biletu pierwszej i drugiej klasy pokrywała koszt benzyny, wypalonej na jazdę tam i z powrotem ze Skiroławek do Bart.
Nadjechał pociąg. Panna Józia pocałowała malarza w nieogolony policzek i wsiadła do zatłoczonego wagonu. Nawet nie szukała wolnego miejsca w przedziale, stała przy oknie i zamyślona spoglądała w zimową ciemność. Nie jechała długo. Po dwudziestu minutach wysiadła na dużej stacji, gdzie przed dworcem czekał na nią gazik doktora Niegłowicza. Zajęła w nim miejsce bez słowa i natychmiast ruszyli trzydziestokilometrową drogą przez ogromne gęste lasy. Nie było obawy, że natkną się na samochód Porwasza, ponieważ on już chyba od dawna był w swoim domu, a gdyby nawet dłużej zabawił w Bartach, to i tak wracał do Skiroławek zupełnie inną drogą. Ta, którą jechali i ta z Bart schodziły się dopiero koło leśniczówki Blesy, ale doktor wcale nie potrzebował dojeżdżać aż do skrzyżowania, tylko tuż przed wsią skręcał od razu na półwysep do swego domu.
Na przednim siedzeniu gazika było bardzo ciepło, choć padał śnieg i wiał silny wiatr. W miejscach nie osłoniętych lasem tworzyły się na szosie podłużne, coraz wyższe języki zasp. Doktor przebywał je bez trudu, włączając przedni napęd wozu, równie lekko wydobywał się z głębokich kolein śnieżnych. Płatki śniegu migały w blasku reflektorów jak iskry z jakiegoś zapalającego się i nagle gasnącego ogniska, czasem przez drogę przebiegał oszroniony dzik, niekiedy przemknęła sarna. Wiatr huczał na brezentowym dachu samochodu, a ponieważ jechali długo i wolno, pannie Józi wydawało się, że znaleźli się sami na świecie w gęstniejącej ciemności. Nie patrzyła zresztą na drogę, tylko na mężczyznę, który siedział obok niej milczący i skupiony, a jego profil zaledwie majaczył w półmroku rozpraszanym przez światełka zegarów kontrolnych. Śnieżyca i mrok za szybami wozu tworzyły w pannie Józi poczucie ogromnej bliskości tego człowieka, miała uczucie, że zna go już od dawna swoim brzuchem, ustami, udami. W pewnym momencie nie mogła się opanować, żeby nie przytulić policzka do jego ramienia. Poczuła zapach baraniego futra, który wydał się jej upajający i utraciła poczucie winy za oszustwo wobec malarza Porwasza. „Przecież zakochałam się w doktorze” – pomyślała.
Doktor odezwał się:
– Na obiad, który zjemy z pewnym opóźnieniem, będzie barszczyk czerwony i pyzy. Widziałem, jak je Makuchowa przyrządzała. Cebulkę posiekała bardzo drobno, lekko ją przyrumieniła i przepuściła przez maszynkę razem z uduszoną wołowiną. Kazałem dać nieco więcej pieprzu niż zazwyczaj, a ciasto będzie z ziemniaków dobrze ugotowanych z dodatkiem masła. I poprosiłem także, aby było w nim jajeczko, nawet dwa jajeczka. Lubię pyzy nadziewane mięsem, ale raczej małe, nie większe od włoskiego orzecha. Niektórzy wolą pyzy o znacznie większym kształcie, ale wtedy gubi się smak klusek i nadzienia. Zaleciłem polać je roztopionym tłuszczem ze skwareczkami, będzie to chudy boczek, który dopiero się położy na patelni, gdy przyjedziemy. Zrobimy to już sami, bo Makuchową odesłałem do jej domu. Co do surówki (bo zawsze należy do pyz nadziewanych jeść jakąś surówkę), proponuję kapustę kiszoną. Mam jej aż trzy rodzaje w wielkich kamiennych garnkach. Co pani woli, panno Józiu, kapustę kiszoną z większą ilością kminku i kopru, czy też z jabłuszkami, marchewką i liśćmi laurowymi? Specjalnie dla pani wydobędę z garnka głąb ukiszony, gęsto ponacinany, który wchłonął kwaśny sok i nabrał aromatu.
Panna Józia nie odpowiedziała, bo usta miała pełne śliny. Ogarnęła ją ogromna słodycz i pomyślała, że gdyby w tej chwili mogła przejrzeć się w lusterku, znowu zobaczyłaby rumieńce na swych policzkach i wilgoć na wargach. Doznała raptem przedziwnej wizji: nocą doktor kładzie ją na białym prześcieradle jak na obrusie, nagą, różową, tłuściutką, a potem pochyla się nad nią i wbija zęby w jej wypukły, twardy brzuszek. I aż jęknęła z rozkoszy.
Po kolacji panna Józia starannie rozesłała prześcieradło na ogromnym drewnianym łożu i pełna błogiej sytości, rozkoszując się ciepłem kaflowego pieca, rozebrała się szybko i legła naga, z nogami lekko zgiętymi w kolanach i rozchylonymi bezwstydnie. W blasku nocnej lampki z różowym abażurem jej ciało z mnóstwem wypukłości, na tle białego prześcieradła wydało się niemal brązowe i sama o sobie pomyślała, że przypomina lekko przyrumienionego prosiaczka na półmisku. Oczekując doktora czuła narastające w niej przeczucie rozkoszy, ale doktor długo nie nadchodził, za oknem słyszało się jego pogwizdywanie na psy, gdyż, jak jej oświadczył, musiał przed spoczynkiem najpierw doglądnąć swojego obejścia. W pewnej chwili panna Józia zobaczyła w sypialni doktora ogromny, srebrzyście połyskujący krucyfiks, stojący na staroświeckiej