Raz w roku w Skiroławkach. Tom 1. Zbigniew Nienacki

Читать онлайн книгу.

Raz w roku w Skiroławkach. Tom 1 - Zbigniew Nienacki


Скачать книгу
rzęsy. Niegłowiczowi wydawała się małą wiewiórką, obrabiającą orzeszek, to znów rozkosznym prosiaczkiem, którego miał ochotę pogłaskać po różowym pyszczku i podać mu kawałek jabłuszka lub ciepłego ziemniaczka. Uczyła bowiem lektura księgi Brillat-Savarin'a, że nie ma nic piękniejszego na świecie jak widok młodej i uroczej łakomczuchy, której oczy błyszczą, usta połyskują, a ruchy przy jedzeniu są miłe i wdzięczne. Kobiety takie bywają w nocy dla mężczyzny jak dobrze wypełniony półmisek. Stał więc wsparty o krawędź okapu nad kominkiem i wpatrując się w pannę Józię słuchał, jak w jej drobnych białych ząbkach chrzęści plasterek kiszonego ogórka. Denerwował go pogwar głosów za plecami, śmiechy pań i odgłosy rozmowy między pisarzem Lubińskim i malarzem Porwaszem, dolatujące z kąta salonu. Nie chciał uronić niczego z owego przyjemnego chrzęstu, który wydawał mu się o wiele bardziej podniecający niż szelest noworocznych sukien.

      Panna Józia podniosła wreszcie swoje przymrużone powieki, przekrzywiła jasną główkę i zapytała:

      – Czemu mi się pan tak przygląda?

      Chrząknął z powagą:

      – Bo także lubię kiszone ogórki.

      Odłożyła z odrobiną żalu swój talerzyk. Wybrała inny, czysty i nałożyła na niego doktorowi plasterek ogórka i płatek zimnej sarniny.

      – Dziękuję – powiedział doktor, odbierając talerzyk z jej rąk. A potem tak samo głośno zachrzęścił ogórek w jego zębach i doktor głośno mlasnął, smakując zimną sarninę.

      – Czy to prawda, doktorze – zapytała panna Józia – że w Skiroławkach jest sekta religijna, która pozwala raz do roku wszystkim z wszystkimi, razem, w jednej stodole? Pan wie, co mam na myśli…

      I patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami, które wydawały się wypełnione bezbrzeżnym zdumieniem. Nawet jej wilgotne usteczka przestały się poruszać.

      Doktor postawił na stole swój talerzyk. Zdjął ze stojaka haczyk i kolnął nim płonące na kominku polano. A potem ozwał się z niezwykłą powagą, która dla tych, co go dobrze znali oznaczała, że odrobinę sobie żartuje. Jak nazwał to pisarz Lubiński: „nasz doktor lubi przemawiać z żartobliwą powagą”.

      – Niech pani nie wierzy w takie historie, panno Józiu. O takich jak nasza, małych, zagubionych wśród lasów wioskach, różne opinie się wydaje, ale nie trzeba im dawać wiary. Jesteśmy zwykłymi ludźmi, którzy lubią kochać się i jeść do syta. Ale nie każdy człowiek do tych spraw podchodzi z należytą powagą… Weźmy na ten przykład ów ogóreczek kiszony, który pani właśnie chrupie. W mojej spiżarni mam aż siedem rodzajów w rozmaity sposób zakiszonych ogóreczków. Stoją w dużych słojach. Co roku sam doglądam, aby we właściwy sposób zamarynowała je moja gospodyni, Gertruda Makuch. Bo inaczej smakuje kiszony ogóreczek, któremu dodano więcej kopru, a zupełnie inaczej smakuje ten, do którego włożono więcej pasków korzenia chrzanu, liści dębowych albo wiśniowych, liści czarnej porzeczki, dodano czosnku, gorczycy. Ogóreczek z listkami wiśniowymi jest jędrny i chrzęści w zębach, a z dodatkiem większej ilości czosnku wydaje pod naciskiem zębów tylko suchy i niewyraźny trzask, jakby ktoś łamał zapałkę. Natomiast ma on smak ostrzejszy i niekiedy aż pali w język. Podobnie jest z ogóreczkiem, do którego dodano sporą ilość gorczycy. Zachowuje twardość i ostrość, chrupie w zębach bardzo smakowicie. Tak zakiszone ogórki trzymam na dolnej półce, bo półkę wyżej zajmuje ćwikła i pikle z ogórków nasiennych oraz cebulka marynowana, dynia w occie i korniszony, a także botwina w butelkach i fasolka szparagowa w słojach. Z octem jednak należy uważać, gdyż powszechnie sądzi się, że powoduje on anemię. Ale przecież nie można marynować bez octu! Oczywiście, są zwolennicy suszenia jarzyn, warzyw, a także grzybków. Ja także mam trochę tego suszu w spiżarni w lnianych torebkach, ładnie podwiązanych i uwieszonych na specjalnych haczykach. Nie ma jednak nic smakowitszego nad różne rodzaje marynowanych grzybków…

      – Ach, niech pan opowiada, doktorze – przymknęła powieki panna Józia i jak do pocałunku rozchyliła swoje wilgotne czerwone usteczka.

      Wydała się w tym momencie doktorowi osobą niezwykle piękną. Ogromny dekolt białej bluzeczki w wyszywane maki przyciągał wzrok. Ciało, które objawiał, było gładkie i cudownie żółtawe jak kość słoniowa, tylko głęboki rowek między piersiami zaznaczał się cieniem, podkreślając kształtność biustu. Doktor przestąpił z nogi na nogę i chrząknął nerwowo, czym spłoszył ów intymny i ulotny nastrój, w jakim się obydwoje znaleźli.

      Dziewczyna podniosła do góry powieki, zatrzepotała przyczernionymi rzęsami i zapytała z niepokojem:

      – Doktorze, czemu się pan tak mi przygląda?

      – Myślę o pani tarczycy, panno Józiu – powiedział. – Tymczasem chyba nie ma powodu do niepokoju, ale ta pani szyja, taka pełna i gładka…

      – Tak, trochę jest za gruba – dotknęła ręką gardła – i w ogóle jestem chyba za gruba.

      Doktor uśmiechnął się wyrozumiale:

      – Nie szkodzi, panno Józiu, nie szkodzi. Ma pani za to cerę bardzo gładką i bez żadnych zmarszczek. Długo pani zachowa swoją urodę. Tylko proszę pamiętać, żeby zawsze na noc pod oczy kłaść trochę nawilżającego kremu.

      I miał ogromną ochotę nachylić się nad nią, dotknąć wargami rozchylonych usteczek, które były tak czerwone, że zdawały się stanowić kształtne pęcherzyki wypełnione krwią. Może odgadła jego ochotę, bo przekrzywiła jasną główkę i stwierdziła z powagą:

      – A jednak, doktorze, sama słyszałam, jak pewien człowiek w kawiarni mówił do Bogusia, że w Skiroławkach raz w roku wszyscy z wszystkimi robią to, co powinno się robić oddzielnie. Prawda, Bogusiu, że tak mówił? – zawołała w kąt salonu, gdzie Porwasz wciąż jeszcze rozmawiał z pisarzem.

      Przerwali zaraz swój dyskurs i zbliżyli się do stołu z jedzeniem.

      – Co takiego ktoś mówił? – zapytał podejrzliwie malarz.

      Powtórzyła to, co przed chwilą mówiła doktorowi.

      – Bzdury, Józiu – obruszył się malarz. – Przez całą drogę tłumaczyłem ci, że to bzdury. Mój kolega z akademii, głupi malarz, mówił to tylko po to, aby cię odstraszyć od wyjazdu ze mną.

      – Za pozwoleniem, kolego Porwasz – głos zabrał pisarz Lubiński. – Ta sprawa wcale nie jest taka prosta. Już wielokrotnie słyszałem podobne opinie o naszej wiosce. Ludzie w wielkich miastach skłonni są wierzyć, że na prowincji, a szczególnie w małych wioskach, mogą się zdarzyć historie najstraszniejsze i najbardziej obrażające moralność. A tymczasem, jak się tak bliżej przyjrzeć tej sprawie, to okazuje się, iż także i w wielkich miastach dzieją się rzeczy straszne. My, panno Józiu, jesteśmy ludźmi wykształconymi i rozumnymi, a także krytycznymi. Skiroławki to wioska mała, lecz uczciwa.

      Wypowiedź pisarza Lubińskiego mogła trwać krótko albo bardzo długo, dużo bowiem w nim było niechęci do ludzi z wielkich miast. Doktor Niegłowicz odciągnął więc na bok malarza Porwasza i, chwyciwszy go za guzik aksamitnej paryskiej marynarki, natarł ostro:

      – Co miała znaczyć ta dachówka na tylnym siedzeniu pańskiego samochodu, panie Porwasz? Po co panu dachówka, skoro ma pan dom kryty eternitem?

      – O jakiej dachówce pan mówi? – zdumiał się malarz i nerwowym gestem rozburzył swą ogromną czarną czuprynę.

      – Wracając do Skiroławek przywiózł pan dachówkę. Jedną. Leżała na tylnym siedzeniu. Wielu ludzi ją widziało – wciąż nacierał na niego doktor, nie puszczając z palców guzika marynarki.

      – Ach, to o tę dachówkę panu chodzi – przypomniał sobie Porwasz. – Rzeczywiście, wiozłem ją chyba z pięćdziesiąt kilometrów i sam dobrze nie wiem dlaczego.


Скачать книгу