Prowadź swój pług przez kości umarłych. Olga Tokarczuk

Читать онлайн книгу.

Prowadź swój pług przez kości umarłych - Olga Tokarczuk


Скачать книгу
polski – dobuduje mu się kiedyś kolumny i ganek, z tyłu będzie basen. Tak mi opowiadał ich ojciec. Lecz najpierw wszystko zostało ogrodzone odlewanym z betonu płotem. Płacili mi hojnie i prosili, żeby codziennie zaglądać do środka, czy nikt się tam nie włamał. Sam dom był stary, zniszczony i sprawiał wrażenie, jakby chciał, żeby zostawiono go w spokoju, żeby sobie murszał ku przyszłości. W tym roku czekała go jednak rewolucja, już przywieziono góry piasku i zwalono przed bramą. Wiatr zwiewał ciągle folię, którą je okryto, rozkładanie jej z powrotem kosztowało mnie wiele trudu. Na swoim terenie mieli małe źródło i planowali tam zrobić stawy rybne, wymurować grill. Nazywali się Studzienni. Długo zastanawiałam się, czy mam im nadać jakieś swoje imię, lecz potem uznałam, że jest to jeden z dwóch znanych mi przypadków, kiedy nazwisko pasuje do Człowieka. Byli to rzeczywiście ludzie ze studni – tacy, co to wpadli do niej dawno temu i teraz na jej dnie urządzali sobie swoje życie, myśląc, że studnia jest całym światem.

      Ostatni dom, tuż przy drodze, był domem do wynajęcia. Najczęściej brały go młode małżeństwa z dziećmi, te szukające natury na weekend. Czasami kochankowie. Bywało, że i podejrzane typy, które upijały się wieczorem i całą Noc pokrzykiwały pijacko, a potem spały do południa. Wszyscy oni przemykali przez nasz Lufcug jak cienie. Na jeden weekend. Jednochwilowi. Mały, wyremontowany bezosobowo domek należał do najbogatszego Człowieka w okolicy, który w każdej dolinie i na każdym płaskowyżu posiadał coś na własność. Facet nazywał się Wnętrzak – i to był właśnie ten drugi przypadek, kiedy nazwisko samo z siebie pasuje do właściciela. Podobno kupił dom ze względu na ziemię, na której ten dom stał. Podobno kupował ziemię, żeby ją kiedyś zamienić w kamieniołom. Podobno cały Płaskowyż nadaje się na kamieniołom. Podobno żyjemy tutaj na żyle złota, które nazywa się granit.

      Musiałam się naprawdę starać, żeby to wszystko ogarnąć. I jeszcze mostek, czy jest w porządku i czy woda nie podmyła wsporników, które mu dobudowano po ostatniej powodzi. I czy woda nie narobiła dziur. Kiedy kończyłam obchód, rozglądałam się jeszcze wokół i właściwie powinnam się czuć szczęśliwa, że wszystko jest. Przecież mogłoby tego po prostu nie być. Mogłaby być tylko trawa – wielkie kępy stepowej trawy smagane wiatrem i rozety dziewięćsiłu. Tak by to mogło wyglądać. Albo w ogóle nic – puste miejsce w kosmicznej przestrzeni. A może tak właśnie byłoby dla wszystkich lepiej.

      Kiedy wędrowałam na swoich obchodach polami i nieużytkami, lubiłam sobie wyobrażać, jak to wszystko będzie wyglądało za miliony lat. Czy będą te same rośliny? A kolor nieba, czy będzie taki sam? Czy poruszą się płyty tektoniczne i wypiętrzy się tu pasmo wysokich gór? Albo czy powstanie tu morze i wśród leniwego ruchu fal znikną racje, żeby używać słowa „miejsce”? Jedno jest pewne – tych domów tutaj nie będzie, mój wysiłek jest bardzo znikomy, mieści się na główce szpilki, właśnie tak jak i moje życie. O tym należałoby pamiętać.

      Potem, kiedy wychodziłam poza nasze opłotki, krajobraz się zmieniał. Tu i ówdzie sterczały z niego wykrzykniki, wbite ostre igły. Kiedy wzrok się o nie zaczepiał, drżały mi powieki; oko kaleczyło się o te drewniane budowle postawione na polach, na miedzach, na skraju lasu. Było ich na całym Płaskowyżu osiem, dokładnie to wiedziałam, bo miałam z nimi do czynienia, jak Don Kichot z wiatrakami. Zbijało się je z drewnianych bali, na krzyż, całe składały się z krzyży. Miały cztery nogi te pokraczne figury, a na nich tkwił szałas z oknami strzelniczymi. Ambony. Zawsze mnie ta nazwa zdumiewała i denerwowała. Bo czego nauczało się z tych ambon? Jaką głosiło ewangelię? Czy to nie szczyt pychy, nie diabelski pomysł, żeby miejsce, z którego się zabija, nazwać amboną?

      Widzę jeszcze ich obraz. Mrużę oczy i w ten sposób rozmywam ich kształt, tak że znikają. Tylko dlatego to robię, że nie mogę znieść ich obecności. Lecz prawdą jest, że kto czuje Gniew, a nie działa, szerzy zarazę. Tak mówi nasz Blake.

      Gdy tak stałam, patrząc na ambony, mogłam się w każdej chwili odwrócić, żeby ująć poszarpaną, ostrą linię horyzontu delikatnie jak włos. Zajrzeć poza nią. Tam są Czechy. Tam ucieka Słońce, gdy już się naogląda tutaj tych okropności. Tam schodzi na Noc moja Panna. O tak, Wenus chodzi spać do Czech.

      Wieczory spędzałam w następujący sposób: siadałam w kuchni przy dużym stole i zajmowałam się tym, co najbardziej lubię. Oto mój duży kuchenny stół, na nim otrzymany od Dyzia komputer, w którym używałam raczej tylko jednego programu. Oto „Efemerydy”, papier do notatek, kilka książek. Suche muesli, które podjadam w czasie pracy, i czajniczek czarnej herbaty; innej nie pijam.

      Właściwie mogłabym wszystko obliczać ręcznie i może nawet trochę żałuję, że tego nie robiłam. Ale kto dziś jeszcze używa suwaka logarytmicznego?

      Lecz gdyby kiedyś trzeba było obliczyć na pustyni jakiś Horoskop, bez komputera, bez elektryczności i bez żadnych Narzędzi, to dałabym sobie radę. Potrzebowałabym do tego tylko moich „Efemeryd”, i dlatego gdyby mnie ktoś nagle zapytał (ale niestety nikt tego nie zrobi), jaką książkę zabrałabym na bezludną wyspę, odpowiedziałabym, że właśnie tę. „Efemerydy planet. 1920–2020”.

      Interesowało mnie, czy w Horoskopach ludzi widać datę ich śmierci. Śmierć w Horoskopie. Jak to wygląda. Jak się przejawia. Które planety grają rolę Mojr? Tu na dole, w świecie Urizena, działa prawo. Od nieba gwiaździstego po moralne sumienie. To surowe prawo, bez zmiłowania i bez wyjątków. Skoro jest porządek Narodzin, to dlaczego nie miałoby być porządku Śmierci?

      Zebrałam przez te wszystkie lata tysiąc czterdzieści dwie daty urodzin i dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć dat śmierci i nadal prowadzę swoje małe badania. Projekt bez unijnych dotacji. Kuchenny.

      Zawsze uważałam, że Astrologii należy uczyć się przez praktykę. Jest to porządna wiedza, w dużej mierze empiryczna i tak samo naukowa jak psychologia, powiedzmy. Trzeba dokładnie obserwować kilka osób ze swojego otoczenia i kojarzyć momenty ich życia z układem planet. Trzeba też sprawdzać i analizować te same Wydarzenia, w których uczestniczą różni ludzie. Bardzo szybko da się zauważyć, że podobne astrologiczne wzory opisują podobne zdarzenia. Wtedy właśnie dochodzi się do inicjacji – o tak, porządek istnieje i jest na wyciągnięcie ręki. Ustalają go gwiazdy i planety, niebo zaś jest szablonem, według którego powstaje wzór naszego życia. Po dłuższych studiach będzie można tu na Ziemi zgadywać po drobnych detalach ułożenie planet na niebie. Popołudniowa burza, list, który listonosz wcisnął w szparę drzwi, popsuta żarówka w łazience. Nic nie jest w stanie się wymknąć temu porządkowi. Na mnie działa to jak alkohol albo jeden z tych nowych narkotyków, które, tak sobie wyobrażam, napełniają człowieka czystym zachwytem.

      Trzeba mieć oczy i uszy otwarte, kojarzyć fakty. Widzieć podobieństwo tam, gdzie inni widzą całkowitą odmienność, pamiętać, że pewne wydarzenia dzieją się na różnych poziomach lub, mówiąc innymi słowy, wiele zdarzeń jest aspektami tego samego. I że świat jest wielką siecią, że jest całością i nie ma żadnej rzeczy, która byłaby osobna. Że każdy, najmniejszy nawet fragment świata związany jest z innymi skomplikowanym Kosmosem korespondencji, które trudno jest przeniknąć zwykłemu umysłowi. Tak to działa. Niczym japońskie auto.

      Dyzio, który potrafił rozpływać się w swoich dywagacjach na temat dziwacznych symboli Blake’a, nie podzielał mojej pasji do Astrologii. To dlatego że Dyzio urodził się za późno. Jego pokolenie ma Plutona w Wadze, co trochę osłabia ich czujność. I próbują zbilansować piekło. Nie sądzę, żeby im się to udało. Może umieją pisać projekty i aplikacje, ale większość z nich straciła czujność.

      Dorastałam w pięknej epoce, która już, niestety, przeminęła.


Скачать книгу