Królestwo. Szczepan Twardoch

Читать онлайн книгу.

Królestwo - Szczepan Twardoch


Скачать книгу
mgłę, jak to było kiedyś, chociaż tamtego świata i tamtej mnie nie ma już tak zupełnie, jakby nigdy nie istniały ani świat, ani ja, zniknęłam tamta ja i tamten świat ze mną w nim, na długo przed wojną jeszcze. Nie pamiętam tych wszystkich mężczyzn, zlewają mi się w jedno ciało z jednym natarczywym, nachalnym chujem, szybko przecież nauczyłam się zawodowej obojętności, moje koleżanki z łódzkiej ulicy albo potem z naszego burdelu pod gołym niebem, to jest z krzaków nad Wisłą, one dawno poszły do piachu albo do Argentyny, a tam też szybko do piachu, bo taka jest kolej rzeczy, a moje życie wystrzeliło w górę, po czym spadło w dół, wraz ze wszystkimi życiami warszawskich Żydów, ale i tak żyłam lepiej niż one wszystkie. Więcej z życia miałam.

      Są takie, oczywiście, które żyją lepiej niż ja i mają z życia o wiele więcej, na przykład ta jego polska kurwa, ale to nic. Sprawiedliwość jest najśmieszniejszą ze wszystkich fikcji, w jakie ludzie pragną wierzyć.

      Pomyślałam, że mógłby już skończyć, przypomniałam sobie więc od razu zawodową sztuczkę, wygięłam się pod nim, sięgnęłam między jego pośladki, powiedziałam coś z zawodowym, udawanym podnieceniem, coś dla mnie machinalnego, dlań niezwykłego. Zadziałało. Zaskomlał, skomle, wyprężył się, skończył, zwalił się na łóżko obok mnie i przytulił, wsunął mi głowę pod pachę jak pies, wtulił twarz w moje piersi i zastygł tak, bez ruchu, bez słowa, nawet nie drgnął, czułam tylko na skórze jego oddech. Pozwoliłam mu, uznałam, że to część usługi, jakiej ode mnie w zamian za pistolet zażądał, więc na chwilę mu pozwoliłam i leżał tak, ze schowaną twarzą, dalej bez ruchu, aż straciłam cierpliwość.

      – No, starczy tych przytulanek… – burknęłam, odrywając się od niego.

      Wstałam, sięgnęłam po miskę z wodą, mydło, ręcznik, umyłam się i wytarłam. On leżał, patrzył na mnie. Nie przeszkadzało mi jego spojrzenie, dawno nauczyłam się spojrzenia lekceważyć.

      – Teraz towar – powiedziałam.

      Przeprosił natychmiast, przeprasza, nagle zmieszany, usiadł, sięgnął pod łóżko, podał mi niewielki, zawinięty w papier i obwiązany sznurkiem pakunek. Zdjęłam sznurek i papier, nie ubierając się, on też siedział nagi, czekał, aż rozpakuję, i nie podobała mi się ta wspólna nagość, bo sugerowała jakąś bliskość, której nie było przecież między nami, i nie chciałam, żeby była, ale towar wydawał mi się ważniejszy.

      W środku były szmaty, tłuste od oleju i silnie pachnące bronią. Znam dobrze ten zapach, jeszcze sprzed wojny. Odwinęłam je, odwijam, w środku pistolet, parabelka.

      – Tylko ostrożnie… – zaczął i wyciągnął łapy, żeby mi objaśniać, którędy wylatuje pocisk, ale spojrzałam na niego tak, że od razu dał spokój, cofnął się.

      Wyjęłam pistolet z pakunku. Naciskając przycisk, zrzuciłam magazynek, odciągnęłam kolanko zamka, sprawdzając, czy komora pusta, nacisnęłam spust, pstryknęła iglica. Odciągnęłam kolanko jeszcze raz, zablokowałam w tylnym położeniu, zajrzałam pod światło do lufy. Gwint wyraźny, czysto, żadnej rdzy.

      Broń była dobra. Jeden magazynek pełen, osiem nabojów.

      – Nie ma więcej amunicji? – zapytałam, pytam.

      Facet był zaskoczony. I zaniepokojony.

      – No nie ma. A pani to skąd się tak zna na maszynach? Wszystkie Żydówki teraz tak potrafią?

      – A chuj to pana obchodzi, skąd ja się znam – odparłam sucho.

      – Podobno Żydzi broń kupują, żeby jak Niemcy uciekną, komunizm tu zbrojnie wprowadzić.

      – Tak…? – zdziwiłam się, dziwię się trochę, bo zbrojnym wprowadzaniem komunizmu nigdy nie byłam zainteresowana.

      – No tak na mieście mówią. Bo że getto chce broni, to wszyscy wiedzą. Na szmuglu wszyscy o maszyny pytają.

      – A że ta broń na Niemców, to nikomu do głowy nie przyszło?

      – Pani, kto to widział, żeby Żydzi do Niemców strzelali. Więc stąd ludzie mówią, że musi o komunizm chodzić.

      – A to myślisz pan, że Sowieci się tym sami nie zajmą? Stalin i jego dywizje, tanki i samoloty? Żydów im do tego potrzeba i pięciu żydowskich rewolwerów?

      Przewrócił tylko oczami. Ja machnęłam ręką. Przecież nie będę mu tłumaczyła. Polak Żyda nie zrozumie. Ani Żydówki. Nawet takiej niby-Żydówki jak ja.

      Naboje obejrzałam dokładnie, oglądam, jeden po drugim, okazało się, że chociaż pistolet niemiecki, to naboje przedwojenne polskie, co mnie zasmuciło, bo im nabój starszy, tym gorszy, a polskie rzeczy trudno cenić. Ale nie było co kaprysić, skoro innych nie ma. Ubrałam się więc, po czym zawinąwszy pistolet w szmaty i papier, schowałam go w bloku miękkiego jeszcze masła, który kupiłam poprzedniego dnia, wiedząc, że jakoś będę musiała tę broń przenieść przez wachę.

      Popatrzyłam jeszcze na tego szmuglera, który mi pistolet przyniósł i któremu byłam za to bardzo wdzięczna. Miał chude kończyny, płaskie, obwisłe pośladki i obwisłe, chociaż męskie piersi i wielki brzuch, jednak twardy, nabity wewnętrznym, nie zaś podskórnym sadłem, jak piłka, z wystającym pępkiem.

      – Pan jesteś dobry człowiek – powiedziałam nagle, mówię.

      Zdziwił się, a przecież był dobry. Lepszy niż większość Polaków, jakich spotkałam w życiu. Mógł zabrać pieniądze, a pistoletu nie dać. Mógł przyjść z jakimś gestapowcem czy innym żandarmem, jak ich wtedy niesłusznie nazywaliśmy, mógł mnie wydać, wszystko mógł mi zrobić. Jak wszyscy oni. A że zażyczył sobie mojego ciała, którego, owszem, nie dałabym mu z własnej woli, bo żadnemu bym nie dała, a jemu szczególnie nie dałabym, gdyby nie zależało mi na pistolecie, gdyby mnie nie zaszantażował, no to sobie zażyczył, to nie było dobre, ale ludzie robią gorsze rzeczy. Dużo gorsze rzeczy. A to, czy kto dobry, czy zły, to nie jest zawsze tak samo. Inaczej się jest dobrym w salonie, inaczej w Treblinkach. W innym świecie to, co zrobił, kwalifikowałoby go jako ostatniego łajdaka. Tam, wtedy, w Warszawie, na Twardej, w piekle, ten człowiek z wydętym brzuchem zachował się zwyczajnie. A biorąc po uwagę całość jego zachowania, uznałam, że mimo tej małej podłości jest dobrym człowiekiem.

      Więc zdziwił się, po czym bardzo, bardzo się zawstydził.

      Schylił się, sięgnął po spodnie, wciągnął je, sięgnął też po koszulę, jakby nagle zaczął się wstydzić również swojej nagości.

      – Ja wiem, że to niegodne, com zrobił – powiedział nagle. – Nie godzi się tak do kobiety, pod szantażem… Ja po prostu bardzo dawno, nic, ja żem po prostu bardzo tak ciała jakiego chciał… Ale wiem, że się nie godzi.

      Wzruszyłam ramionami.

      – No jasne, że się nie godzi. Ale czasy są takie, że już się nic nie liczy z rzeczy, które się godzą albo nie. Wszystko się godzi i nic się nie godzi.

      Pokiwał głową, podrapał się po siwej szczecinie na brodzie.

      – Nazywam się Kubicki, Stanisław Kubicki – powiedział.

      – W porządku – odparłam.

      – Mówisz pani, żem dobry człowiek, tak? To jeśli pani przeżyje, albo raczej jeśli oboje dożyjemy czasów, że wojna się skończy, to niech pani pamięta, że tak pani o mnie pomyślałaś. Że Stanisław Kubicki z Lublina jest dobry człowiek. Że Stanisław Kubicki był dla pani dobry. Że pomógł. Może się jeszcze spotkamy. Może wszystko wtedy będzie na odwrót, nie? Los zmiennym jest.

      Nie spotkaliśmy się już nigdy. Nic na to również już nie odparłam. Ubrałam


Скачать книгу