Ale z naszymi umarłymi. Jacek Dehnel

Читать онлайн книгу.

Ale z naszymi umarłymi - Jacek Dehnel


Скачать книгу
na ścianie, a matka i ojciec wrzeszczeli nieodmiennie: „Jak ty się zachowujesz, gówniaro!”, na co nie zwracała uwagi, czy raczej starała się jej nie zwracać, bo szukała nożyczek i kleju biurowego w sztyfcie.

      Na tym samym piętrze, na którym Kuba ścierał się z Tomkiem, swoją odwieczną wojnę podjazdową prowadzili Tubiczowie.

      – Ja chcę tylko odrobiny spokoju – rzucał sprzed telewizora on, ona zaś kontrowała:

      – Nie spokoju, tylko gnuśności. Zapaść się chcesz w siebie, gnić tu.

      – Jakie gnić? Że się nie szlajam po tych Uniwersytetach Trzeciego Wieku, nie znaczy, że chcę gnić. Żyję sobie na emeryturze, wygodnie, jak należy. Że w fotelu siedzę? No siedzę, rozstrzelaj mnie za to! Chyba w tym wieku sobie zasłużyłem.

      – Na co? Na bezruch? W trumnie sobie na to zasłużysz. A tu tylko gęba w telewizor, pilot w łapę i pyk-pyk-pyk. Pyk-pyk-pyk. Przecież ty nic nie oglądasz z tego, co przerzucasz. Nic. Jakbym cię spytała, co widziałeś przez ostatni kwadrans…

      – Ależ proszę. Pytaj.

      – No, co?

      Edmund Tubicz spiął się nieco w sobie i spróbował sobie przypomnieć.

      – Reklamy były. Jedna o proszku do prania, druga o rosole w kostkach.

      – O programie mówię.

      – Coś o powrotowcach.

      – Co takiego?

      – A weźże, Lola, cóżeś się tak na mnie uwzięła? Ja chcę tylko spokoju, powtarzam.

      – Ktoś ci w tym spokoju przeszkadza?

      Poruszył się ciężkim ciałem w fotelu, rozejrzał się po wiszących na ścianie trofeach. Na owalnych tarczkach z lakierowanego dębu widać było mniejsze i większe poroża, fajki dzików, dwie sarnie głowy, łeb borsuka. Patrzenie na to, co osobiście zabił, przynosiło mu ukojenie.

      – A żebyś wiedziała – zebrał się w końcu – że przeszkadza. Wydałaś górę pieniędzy na tego… laptopa, a nie umiesz go używać.

      – Przecież się uczę!

      – Tak, wiem, przez to z tymi pedałami się zadajesz. Jakby nie dało się z kim innym. Ja cię, Lola, nie rozumiem. Po co ci to wszystko? Latanie do tych z góry, żeby sobie słówka powtarzać, żeby rozmawiać… a przecież ty i tak nigdy do Anglii nie pojedziesz! Srali muchy, będzie wiosna. Pedałów jeszcze do domu sprowadza… Ciesz się, że nie jestem młodszy, bo jakby mnie jeden z drugim próbował…

      – Nie pochlebiaj sobie! Może to są pedały, a ty jesteś… – Lola przyjmowała sklerozę z cierpliwością, ale nic nie irytowało jej tak jak momenty, w których słowa brakowało jej w samym środku awantury, zupełnie niestrategicznie – …o, homofobem! To się leczy! – rzuciła na koniec hasło, które skądś samo jej się zapamiętało.

      Na samej górze Tanningowie kłócili się, jak zawsze, o angielską politykę, bardzo jednak kulturalnie i powściągliwie.

      Jeden jedyny pan Włodek korzystał ze swojej samotności, na nikogo nie wrzeszcząc, ani też nie wysłuchując niczyich wrzasków. Na wpół siedział, na wpół leżał na rozgrzebanym łóżku, pomiędzy jedną fazą przyśnięcia a drugą, i próbował obmyślić jakiś naprawdę przydatny wynalazek czy usprawnienie, które jednak jak na złość wciąż nie przychodziły mu do głowy, a przecież mogłyby przyjść i przynieść jakieś miliony. Pan Włodek wpatrywał się zatem w cienką, zimnawą herbatę o powtarzalnym, niestety, bukiecie starej ziemi i masła.

*

      Obrażeni, siedzieli teraz w osobnych pokojach – Tomek, oglądając kolejne sceny z kolebiącymi się niepewnie zombiakami, Kuba, przeglądając Allegro; zerknął w róg ekranu i przypomniał sobie, że jest umówiony. Poprawił sobie tylko włosy, wziął w garść złożonego laptopa i zwinięty kabel, po czym wyszedł na klatkę.

      – O, no proszę, kogo my widzimy! – zawołała Dorota Tanning, zstępując po schodach w bardzo już wiosennym kostiumiku w kolorze róż herbacianych. – Widziałam cię ostatnio parę razy w wiadomościach. Kariera, widzę, się rozwija. Brawo, brawo. Kenneth kazał sobie tłumaczyć co do słowa!

      Przystanęła na ich piętrze, więc wypadało przyjąć ten serdeczny przyjacielski prezent: niechcianą konwersację towarzyską, która pasowałaby do kostiumiku i angielskich klatek schodowych, miękkich od wykładzin w różnych odcieniach beżu i gołębiej szarości.

      – Tak, dużo mam ostatnio pracy – powiedział, przekładając laptopa z prawej ręki do lewej.

      – Idziesz do sąsiadki?

      – Owszem, mamy kolejną lekcję. Ostatnio uczyliśmy się googlować. Powiedziała: „A ciekawe, czy coś o mnie piszą”. Pisali. Stwierdziła: „Bardzo dobrze piszą”, i potem już zajmowaliśmy się tylko googlowaniem wiadomości o różnych pisarkach na zajęcia.

      – Zajęcia?

      – Uniwersytet Trzeciego Wieku – szepnął poufnie. – Poważna sprawa.

      Postali tak jeszcze chwilę, zupełnie jakby pod stopami mieli wspomnianą angielską wykładzinę, a nie zdekompletowane barwne płytki sprzed stu lat. Dorota coś opowiadała, a on przyglądał się wzorom na płytkach, i to z takim zapamiętaniem, że musiała mu dwa razy powiedzieć: „To na razie, pozdrowienia dla Tomka!”.

      – Dziękuję, przekażę – uśmiechnął się zdawkowo, po czym odwrócił na pięcie i zadzwonił do drzwi. Na klatce rozległ się stłumiony dźwięk, ten co zawsze: ptasi trel, równie sztuczny jak leśny aromat z zielonej choineczki, wiszącej od niepamiętnych czasów w Tubiczowym samochodzie. Tubicz bowiem, swego czasu zapalony myśliwy, zawsze powtarzał: „Kocham las i całą przyrodę”, co w rezultacie prowadziło do elektrycznych ptasich treli i choinkowych aromatów.

      – Dzień dobry, dzień dobry, uczennica gotowa! – przywitała go entuzjastycznie pani Lola. I kiedy tak siedzieli we dwójkę, próbując rozeznać się w sprawach internetu, Tanningowa, znużona kłótnią z Kennethem, podążała na spotkanie z przyjaciółką Lucynką, najpierw do kina, a potem na liczne wódeczki do Barana, Kenneth zaś, znużony kłótnią z nią, zmierzał na jakiś koncert jazzowy; kiedy Włodek przysypiał, Tubicz, zatrzasnąwszy demonstracyjnie drzwi do salonu, przerzucał kanały, Tomek robił wieczorną rundkę po messengerze, zagadując to tego, to tamtą, Koszak spał, Koszakowa się modliła przed snem, bogini Eris mogłaby się już zmywać z tego domu – ale nie. Zwinąwszy wielkie czarne skrzydła o szafirowym połysku, siedziała teraz na regale nad ostatnim swoim bastionem, biurkiem Kamili, która wydrukowawszy kilkanaście sugestywnych kadrów z Pornhuba, wyklejała właśnie swoje opus magnum, wielką gejowską orgię, rozpościerającą się na całym blacie i zarazem po całej historii gejowskiej pornografii ostatnich dekad. Wychudzeni chłopcy z rosyjskich blokowisk ugniatali się tu pod muskularnymi ciałami kalifornijskich ogierów o wydepilowanych klatach, dorodne słowackie twinki z rumianymi twarzami pieprzyły się w rozmaitych układach pod bokiem wytatuowanych knurów z berlińskich loszków i rosłych Arabów z paryskich przedmieść, a wintydżowy pan z ejtisowym wąsem i zarośniętą pachą znów przeżywał po blisko czterdziestu latach orgazm z czasów zupełnie innej epidemii.

      Eris, z rękami skrzyżowanymi na płaskich, suchych piersiach, pozostawała niemalże nieruchoma; siedziała na regale jak na grzędzie i tylko raz na jakiś czas rozpościerała skrzydło, by końcami lotek podsunąć Kamili to którąś z wyciętych scen, to klej biurowy, to nożyczki.

      Orgia obrastała w kolejnych mężczyzn. Żaden z nich nie zważał na hasła, którymi Kamila wyklejała teraz starannie kwadratową


Скачать книгу