Ale z naszymi umarłymi. Jacek Dehnel

Читать онлайн книгу.

Ale z naszymi umarłymi - Jacek Dehnel


Скачать книгу
szafirowy to nawet ładny. Lepszy od poprzedniego. Pacjenci ci się nie płoszą?

      – Nie. Zwłaszcza dzieci nie. Dorośli czasem tak.

      Ze wszystkich możliwości prokrastynacyjnych, jakie rzeczywistość podsuwała Tomkowi, dziś trafiła się najlepsza: wolny dzień Elżuni, którą można było zaprosić, usadzić – lub, jak się okazało, ułożyć – i podyskutować z nią na tematy różne, z których żaden nie dotyczył doktoratu.

      – Chcę powiedzieć tylko jedno… – zaczął, podając jej talerzyk z ciastem; widelczyk przez chwilę kołysał się na brzegu, zabrzęczał, błysnął srebrzyście, ale nie upadł.

      – Nigdy nie chcesz powiedzieć jednego. Jeżeli zamierzasz znowu mówić o beznadziejności związków międzyludzkich, to uroczyście oświadczam… o, całkiem dobre wyszło. Poprzednim razem za dużo było po wierzchu tego gorzkiego kakao.

      – Mnie kakao pasowao. Smakowao.

      – …uroczyście oświadczam, że zacznę z ciebie ściągać stówę na godzinę za psychoterapię.

      – Och – machnął ręką – teraz to już przynajmniej sto dwadzieścia. No to ściągaj. Ale co, sama powiedz, są beznadziejne?

      Elżunia dotknęła jednego z szafirowych kolców na głowie, jakby chciała sprawdzić, czy się nie stępił.

      – Z reguły są, tak. Ja to najlepszy przykład, matka znowu zadzwoniła do mnie, gorąca linia Węgrów–Kraków, że jestem wyrodną córką, jedyną, która nie dała jej wnuków, że nie przyprowadziłam zięcia, że wstyd, że smutek i ojdanadana. No ale ty to chyba nie możesz narzekać?

      Tomek, który przysiadł na przeciwnym końcu kanapy, teraz prawie się zerwał:

      – Ja nie mogę narzekać? Ja?! Mogę! I będę! Jestem znakomity w narzekaniu.

      – Ale Kuba też jest znakomity. W sensie ogólnym, nie w narzekaniu. Tak poza wszystkim.

      Westchnął z rezygnacją.

      – No jest! Jest! I to mi strasznie w narzekaniu przeszkadza. Do pracy chodzi, zarabia, ja sobie mogę być w domu, pisać… Tak, dziękuję za ten karcący wzrok, Elżuniu, potrzebny mi był… Tak, wiem, nie piszę, w tej akurat chwili nie piszę… ale to od razu nam tu heteromatrycę wprowadza w ognisko domowe, od razu on jest tym maczosamcem, co to mięso do jaskini, a ja tu przędę i pobruszam.

      – Ać on pobruszy też czasem?

      – Czasem pobruszy, tak. Po tych ponad dziesięciu latach to jednak rzadko… Może nie zupełna śmierć łóżeczkowa, jak u lesbijek po roku, ale jednak rzadziej niż kiedyś. Najlepiej, jak któryś z nas gdzieś wyjedzie na dłużej, to wtedy jest jak za dawnych lat, zaczarowanych seksów świat. Ale wiesz, o co chodzi? Że od razu mu się od tego podziału ról włącza samczyk. A poza wszystkim, czego oczywiście nie przyzna… Chcesz jeszcze kawałek?

      – Chcę.

      Ruszył z oboma talerzykami do kuchni, wyjął trzeci, na którym umieścił żelazny zapas tiramisu dla Kuby, włożył do lodówki, resztę podzielił na pół.

      – Do czego się nie przyzna?

      – Kuba? Nie przyzna się, że pracoholizuje sobie. Że wybrał ten system maczo, bo mu on po prostu idealnie pasuje. Narzeka, że robi nie to, co chce, że haruje od rana do wieczora, ale prawda jest taka, że on się uwielbia urobić po pachy, wrócić do domu i paść. Ewentualnie przed snem posłuchać jeszcze jakiejś martwej diwy z płyty. Bo wiesz?

      – Wiem, wiem. Dzięki temu grozy życia nie widać.

      – Dla takich ludzi są korporacje. Serio. Byłby idealnym korposzczurkiem. Tylko brałby jeszcze kokainę, bo tam wyższe obroty.

      Krem z talerzyka zeskrobywała wytrwale, nie idąc na najmniejsze ustępstwa.

      – No ale i tak masz lepiej niż ja – powiedziała w końcu. – Wieczna panna na wydaniu.

      – Nie chcesz wychodzić za mąż, więc nie jesteś panną na wydaniu.

      – To prawda, ale być sama też jakoś nie chcę.

      – A co z tym Grekiem, co się pałętał?

      – Wypałętał się z powrotem do Grecji.

      – Janusz?

      – Jaki Janusz? – prychnęła. – Nie miałam żadnego Janusza.

      – Juliusz!

      – Aaaaaa, Juliusz. No niby tam się gdzieś jeszcze przewija… ale wiesz, wy lubicie młodszych, ja lubię starszych. I jesteście w lepszej sytuacji, bo w miarę jak się starzejecie, to macie coraz więcej tych młodszych od siebie. A ja coraz mniej.

      – Nie masz jeszcze siedemdziesiątki, żeby oni wszyscy mieli dziewięćdziesiątkę i właśnie ci wymierali.

      Przytaknęła.

      – Nie mam. Ale oni nie wymierają. Oni leniwieją.

      Podniósł głowę; za oknem rozsnuł się drobny, siekący deszczyk wczesnowiosenny. Fasady kościoła prawie nie było widać w tej szarości marcowej, w tych pomyjach po ubiegłym roku. Elżunia podciągnęła nieco wyżej kocyk, przez co wyglądała teraz jak rekonwalescentka w alpejskim sanatorium dla gruźlików.

      – Widziałam ślady. Na drzwiach. Że znowu mieliście te naklejki.

      – Wlepki, tak.

      – I podejrzewacie tamtą dziewczynkę?

      – Dziewczynkę – wycedził przez zęby – podejrzewacie – wycedził raz jeszcze. – Niczego nie podejrzewamy, tylko widzieliśmy ją przecież.

      – Tak?

      – No tak, tak. – Tu wstał i zaczął deklamować: – Nowa superbohaterka, Koszakówna! Ze wszystkich pomst i wendett, które może wywrzeć na całym świecie za wszelkie swoje krzywdy prawdziwe i zmyślone, wybiera wendettę najkrwawszą: wlepki! Skierowaną przeciw najniebezpieczniejszym potworom: gejom. Na potęgę posępnego… posępnego czego? Co by pasowało?

      – To ma być epos?

      – Nie no, wstęp do kreskówki. W He-Manie było o potędze posępnego czerepu, a tutaj to nie wiem. Epos brzmiałby inaczej. Heksametrem. „Gniew, bogini, opiewaj gówniary, córki Koszaków… zgubę niosący i klęski… ta da da… nieprzeliczone pedałom…”

      – Co tyle nalepek…

      – Co tyle wlepek… kąśliwych… – liczył przez chwilę akcenty – „…Co tyle wlepek kąśliwych na wrotach im przykleiła oraz słów uznawanych powszechnie za obelżywe…”.

      – Że przyklejała słowa?

      – Nie, nie, czekaj! „Oraz słów uznawanych powszechnie za obelżywe, pisała długie wiązanki tuż ponad linią lamperii”.

      – A pisała?

      – Raz czy dwa razy. Głównie wlepki, bo to szybciej. Drukuje je prawem wilka w kiosku dwie przecznice dalej, na papierze klejącym A4, pewnie za własne kieszonkowe, składane na ołtarzu ojczyzny.

      – Sama wymyśla?

      – Gdzie tam, skądś ściąga. – I owszem, nie mylił się: z często kasowanych profilów na fejsie, z zamkniętych forów brygad i organizacji; paleta była raczej skromna, tak zwane barwy patriotyczne: czarna, biała i czerwona, do tego rozmaite zawołania częstochowskie, zarówno pod względem katolickiej treści, jak i dokładności rymu, na przykład: „CHŁOPAK DZIEWCZYNA NORMALNA RODZINA”, „PIERDOLONE LESBY GEJE, CAŁA POLSKA Z WAS SIĘ ŚMIEJE”. – Te… te… – szukał słowa –


Скачать книгу