Czarna Kompania. Glen Cook
Читать онлайн книгу.śmierć Tam-Tama. Nie mógł dojść do siebie. Nie chciał nam nawet powtórzyć, co jego przyjaciele mieli do powiedzenia.
Kapitan był w niewiele lepszym stanie. Jego nastrój był potworny. Myślę, że zarazem marzył o nowym lądzie i lękał się go. Kontrakt oznaczał możliwość odrodzenia się Kompanii i pogrążenia naszych grzechów w niepamięci, Kapitan otrzymał jednak pewne informacje na temat służby, na którą wstępowaliśmy. Podejrzewał, że Syndyk miał rację co do północnego imperium.
Dzień, który nadszedł po wizycie przemytnika, przyniósł ze sobą chłodne, północne wiatry. Mgła otuliła brzegi przylądka już wczesnym wieczorem. Wkrótce po zachodzie słońca wyłoniła się z niej łódź, która przybiła do brzegu. Nadpłynął emisariusz.
Zebraliśmy nasze rzeczy i zaczęliśmy żegnać się z markietankami, które napłynęły z miasta. Nasze zwierzęta i ekwipunek będą nagrodą za ich wierność i przyjaźń. Spędziłem pełną smutku i czułości godzinę z kobietą, dla której znaczyłem więcej, niż mi się zdawało. Nie wylewaliśmy łez i nie opowiadaliśmy sobie nawzajem kłamstw. Zostawiłem ją ze wspomnieniami i większą częścią mojej żałosnej fortuny. Ona zostawiła mnie z gardłem ściśniętym wzruszeniem i poczuciem nie w pełni zrozumiałej utraty.
– Daj spokój, Konował – mruknąłem, wlokąc się po plaży. – Przeszedłeś to już nie raz. Zapomnisz o niej, zanim dotrzesz do Opalu.
Na brzeg wyciągnięto pół tuzina łodzi. W miarę jak wypełniały się ludźmi, marynarze z północy spychali je na wodę. Wioślarze wprawiali je w ruch i w parę sekund znikały we mgle. Puste łodzie przypływały do brzegu, kołysząc się. Co druga przewoziła nasz ekwipunek i majątek.
Marynarz, który znał język Berylu, powiedział mi, że na pokładzie czarnego statku jest miejsca pod dostatkiem. Legat zostawił swych żołnierzy w mieście, jako strażników nowego, marionetkowego syndyka. Był to kolejny Czerwony, daleki krewny człowieka, któremu służyliśmy.
– Mam nadzieję, że będą mieli mniej trudności niż my – stwierdziłem i odszedłem na bok, by pogrążyć się w rozmyślaniach.
Legat wymienił swoich ludzi na nas. Podejrzewałem, że zostaniemy wykorzystani i że czeka nas los bardziej ponury, niż mogliśmy to sobie wyobrazić.
Podczas oczekiwania kilkakrotnie usłyszałem odległe wycie. Z początku myślałem, że to pieśń Słupa, lecz powietrze było nieruchome. Gdy wycie się powtórzyło, przestałem mieć wątpliwości. Przeszły mnie ciarki.
Kwatermistrz, Kapitan, Porucznik, Milczek, Goblin, Jednooki i ja zaczekaliśmy na ostatnią łódź.
– Ja zostaję – oznajmił Jednooki, gdy bosman gestem nakazał mu wsiadać.
– Właź – rozkazał Kapitan. Jego głos brzmiał łagodnie. W takich właśnie chwilach bywa groźny.
– Składam rezygnację. Wrócę na południe. Długo mnie tam nie było. Chyba już o mnie zapomnieli.
Kapitan wskazał palcem na Porucznika, Milczka, Goblina i mnie, a potem wykonał gest kciukiem w kierunku łodzi.
– Zamienię całą bandę w strusie… – ryknął Jednooki.
Ręka Milczka zatkała mu usta. Zaciągnęliśmy go do łodzi. Wił się jak wąż wrzucony do ognia.
– Zostaniesz z rodziną – oznajmił cicho Kapitan.
– Na trzy – pisnął Goblin radośnie, po czym odliczył pospiesznie.
Maleńki Murzyn zatoczył łuk, wijąc się w powietrzu, i wpadł do łodzi.
Marynarze odbili od brzegu. Gdy tylko wiosła uderzyły w wodę, Jednooki uspokoił się. Wyglądał jak człowiek prowadzony na szubienicę.
Ujrzeliśmy galerę – nieokreślony, niewyraźny kształt, odrobinę ciemniejszy niż otaczająca go ciemność. Usłyszałem przytłumione przez mgłę głosy żeglarzy, skrzypienie belek i odgłos pracy talii na długo przedtem, zanim zyskałem pewność, co widzę. Nasza łódź podpłynęła tuż do drabinki sznurowej. Wycie rozległo się znowu.
Jednooki spróbował wyskoczyć za burtę. Powstrzymaliśmy go. Kapitan potraktował jego tyłek obcasem swego buta.
– Miałeś szansę przekonać nas, byśmy tego nie robili. Nie skorzystałeś. Teraz z tym żyj.
Jednooki wlókł się po drabince w ślad za Porucznikiem jak człowiek pozbawiony nadziei. Człowiek, który był świadkiem śmierci brata, a teraz zmuszono go do znalezienia się w sąsiedztwie jego zabójcy, na którym nie mógł zemścić się w żaden sposób.
Odnaleźliśmy Kompanię na pokładzie głównym, wciśniętą pomiędzy stosy ekwipunku. Sierżanci przeciskali się przez nie w naszą stronę.
Pojawił się emisariusz. Przyjrzałem się mu. Po raz pierwszy ujrzałem go w pozycji stojącej. Był bardzo niski. Przez chwilę zastanawiałem się, czy w ogóle był mężczyzną. Jego głos często sugerował, że jest inaczej.
Oglądał nas z intensywnością wskazującą na to, że czyta w naszych duszach. Jeden z jego oficerów poprosił Kapitana, żeby ten ustawił ludzi w szeregu na zatłoczonym pokładzie. Załoga unosiła właśnie umieszczone centralnie części półpokładu, wsparte dotąd na studzience biegnącej od dziobu prawie po rufę i od poziomu pokładu aż do dolnego rzędu wioseł. Pod nami słychać było chrzęst i pobrzękiwanie łańcuchów oraz głosy budzących się wioślarzy.
Legat dokonał przeglądu Kompanii. Zatrzymywał się przed każdym z żołnierzy i przypinał mu na piersi kopię emblematu widocznego na żaglu. Trwało to długo. Zanim skończył, byliśmy już w drodze.
Im bardziej zbliżał się wysłannik, tym mocniej dygotał Jednooki. Gdy emisariusz przypiął mu odznakę, omal nie zemdlał. Byłem zakłopotany. Skąd tyle emocji?
Gdy nadeszła moja kolej, poczułem nerwowość, lecz nie strach. Spojrzałem na odznakę, gdy delikatne palce w rękawiczkach przypięły mi ją do kaftana. Czaszka i krąg ze srebra na czarnym tle, elegancko wykonane. Cenna, choć ponuro wyglądająca ozdoba. Gdyby Jednooki nie był tak nerwowy, sądziłbym, że już się zastanawia, jak by tu ją zastawić.
Emblemat wydał mi się skądś znajomy, gdy ujrzałem go poza żaglem, gdyż wtedy nie zwróciłem nań uwagi, sądząc, że umieszczono go tam jedynie na pokaz. Czy nie czytałem lub nie słyszałem gdzieś o podobnej pieczęci?
– Witaj w służbie Pani, lekarzu – powiedział legat. Jego głos wprawił mnie w konsternację. Nigdy nie brzmiał zgodnie z oczekiwaniami. Tym razem był śpiewny i melodyjny jak głos młodej kobiety, która chciała spłatać figla mądrzejszym od siebie.
Pani? Gdzie słyszałem to słowo, wypowiedziane w taki sposób, z emfazą, jak gdyby był to tytuł bogini? Mroczna legenda z dawnych dni…
Statek wypełniło wycie pełne wściekłości, bólu i rozpaczy. Zdumiony, wybiegłem z szeregu i popędziłem ku krawędzi luku.
Forwalaka znajdował się w wielkiej żelaznej klatce u stóp masztu. Gdy kręcił się po niej, skryty w cieniu, wypróbowując po kolei każdy pręt, wydawało się, że ulega subtelnej zmianie. W jednej chwili był atletycznie zbudowaną kobietą około trzydziestki, lecz w parę sekund później przybierał postać lamparta stojącego na tylnych łapach i uderzającego pazurami w więżące go żelazo. Przypomniałem sobie, że legat powiedział, iż dla tego potwora też może znaleźć robotę.
Spojrzałem na niego i pamięć mi wróciła. Diabelski młot wbił mi lodowaty gwóźdź w samo wnętrze duszy. Zrozumiałem, dlaczego Jednooki nie chciał popłynąć za morze. Pradawne zło z północy…
– Myślałem,