Zapach śmierci. Simon Beckett
Читать онлайн книгу.macicy byłby lepiej chroniony. To samo tyczyło się także procesu mumifikacji. Ciało matki powinno schnąć od zewnątrz, a narządy wewnętrzne stopniowo się kurczyć, bo wysychałyby wolniej. W zwykłych okolicznościach dziecko byłoby tak samo chronione. Zanurzone w wodach płodowych szczątki mogłyby w ogóle nie ulec mumifikacji.
Niewątpliwie jednak te okoliczności nie były zwykłe. Cała jama brzuszno-miedniczna była otwarta i wydrążona, wystawiając na widok malutki szkielet skulony w środku. Gdyby przyczyną była rana, to na dżinsowej spódnicy i koszulce powinny zostać rozległe plamy krwi. Ich brak świadczył, że powód musiał być inny. Jedną z możliwości stanowiły szczury. Wiadomo, że lubią się gnieździć na strychach, a wstępne oględziny ciała nie pozostawiały wątpliwości, że odwiedziły zwłoki, zanim te uległy mumifikacji.
Jednak wbrew obiegowej opinii gryzonie wcale nie tak chętnie żywią się ludzkimi szczątkami. Lisy, psy, a nawet domowe koty są znacznie żarłoczniejsze, choć w tym wypadku nie można było mówić o stworzeniu tak dużych rozmiarów. Nawet gdyby jakieś zwierzę zdołało się dostać na strych, więksi padlinożercy zwykle pożerali ciało w charakterystyczny sposób, zaczynając od miękkich tkanek głowy i szyi, a kończąc na rozczłonkowaniu czaszki i kości długich. Czasem pozwala to na oszacowanie przybliżonego czasu śmierci na podstawie wiedzy o długości trwania poszczególnych etapów.
Nic jednak nie wskazywało na to, żeby miała tu miejsce taka sytuacja. Ślady zębów ograniczały się głównie do kończyn i twarzy, części ciała najbardziej narażonych na atak małych gryzoni. Pomijając urazy powstałe podczas nieudanych prób wydostania się ze strychu, opuszki zostały dokumentnie obgryzione, co zresztą uniemożliwiało identyfikację na podstawie odcisków palców. Oczy, uszy i nos również padły ofiarą padlinożerców, które pozostawiły po sobie makabryczną maskę pośmiertną. To wszystko wskazywało na robotę zwierzęcia nie większego niż szczur. Choć brzegi otwartej jamy brzusznej również zostały obgryzione – a znacznie mniejsze kostki płodu spotkały się z jeszcze większym zainteresowaniem – wydarzyło się to raczej później. Na podstawie pustych powłoczek po poczwarkach mogłem stwierdzić, że larwy Calliphoridae pracowały tu na pełnych obrotach, więc obwiniałbym raczej muchy niż szczury.
Jednak muchy złożyłyby jaja na brzuchu tylko w przypadku, gdyby ziała w nim otwarta rana. Nie musiałaby być szczególnie duża: nawet małe zacięcie czy otarcie wystarczyłoby tym żarłocznym owadom za zaproszenie. Nic jednak nie wskazywało na żaden wcześniejszy uraz, nie znaleziono bandaża czy choćby plastra ani na ciele, ani w fałdach otulającej je płachty. Niczego takiego nie było też w miejscu, gdzie zwłoki leżały wcześniej.
Rozwiązanie tej zagadki mogło jednak poczekać do czasu przeniesienia ciała do kostnicy. Przysunąłem bliżej jeden z reflektorów i zająłem się żałosną kupką drobniutkich kości.
Pracując, słyszałem dobiegające z piętra niżej odgłosy głośnego walenia młotem w dobudowaną ścianę. Nie dałem się jednak rozproszyć. Z kruchym szkielecikiem musiałem się obchodzić jak z najdelikatniejszym jajkiem. Niektórych fragmentów brakowało, zostały porwane przez padlinożerców. Pozostałe kostki odłączyły się od siebie nawzajem i leżały rozrzucone nieporządnie, poruszone zapewne podczas przenoszenia zmumifikowanego ciała matki, a także przez gryzonie. Zacząłem wyjmować je ostrożnie, jedną po drugiej, i pakować do małych torebek, starając się w miarę możliwości rozdzielać lewe kości od prawych. Miniaturowe rozmiary szkieletu czyniły całą operację morderczo powolną, smażyłem się w ostrym świetle lamp.
Właśnie z najwyższym skupieniem próbowałem unieść pęsetą jeden z maluteńkich kręgów, więc nawet nie podniosłem głowy na tupot kroków zbliżających się po prowizorycznym chodniku.
– Ile to panu zajmie? – zapytał po chwili Whelan.
– Tyle, ile będzie trzeba.
Zabrzmiało to ostrzej, niż zamierzałem. Próbowałem się zdystansować od wykonywanego zajęcia, ale ewidentnie mi się to nie udało. Spokojnie wsunąłem do torebki kolejny kręg i dopiero wtedy się wyprostowałem.
– Jestem mniej więcej w połowie – odparłem. – Nie da się szybciej, jeśli nie chcę uszkodzić kości. Nie chcę też żadnej przegapić.
– Jasne, rozumiem. Tylko pytałem.
Kiwnąłem głową w kierunku dobiegającego z dołu łomotu.
– A jak idzie z tamtą ścianą?
– Jakoś idzie. Zrezygnowaliśmy z elektronarzędzi, więc wszystko trzeba robić staroświeckimi młotkami i dłutami. Wolniej, ale będzie też mniej pyłu. Do popołudnia powinniśmy skończyć, a jak już podeprzemy sufit, będzie można wpuścić kryminalistycznych.
– Gdzie Ward? – zapytałem. Nie widziałem jej od rana, ulotniła się zaraz po naradzie.
– Utknęła na jakimś spotkaniu, ale potem przyjedzie. Chciała zresztą zamienić z panem słowo.
Przytaknąłem, choć słuchałem go tylko jednym uchem. Zanim Whelan odszedł, ja już pochylałem się znowu nad szczątkami, próbując wydłubać żeberko rozmiarów ości.
Nawet nie przyszło mi do głowy zastanawiać się, czego Ward mogła ode mnie chcieć.
Gawrony przycupnięte na dachu ruiny wyglądały na tle nieba jak mnisi. Równie dobrze same mogłyby być wyrzeźbione z kamienia. Od czasu do czasu któryś przechylał łebek albo stroszył piórka, ale zaraz się uspokajał i ptaki wracały do milczącego czuwania.
Zarośnięty bluszczem kościół bez dachu stał na polanie otoczonej jesiennymi drzewami. Tylko ściana szczytowa zachowała się w całości, a w łukowatym oknie w jej centrum odbijało się błękitne niebo. Pozostałe ściany już wiele wieków temu zmieniły się w kopy kamiennych bloków porośnięte mchem i paprociami łagodzącymi ostre krawędzie. Na samym środku leżał dąb powalony przez burzę – choć nie aż tak wiekowy jak sam kościół, musiał być dość stary. Jakiś metr nad ziemią, w miejscu uderzenia pioruna, sękaty pień był poczerniały i pęknięty. Na śmiertelnie rannym drzewie wykwitł jednak gąszcz młodej roślinności, skupiony wokół osmalonego kikuta, a na gałęziach wciąż uparcie trzymały się rzadkie listki, jakby dąb nie chciał przyjąć własnej śmierci do wiadomości.
Z trudem przychodziło mi uwierzyć, że znajduję się zaledwie rzut beretem od szpitala, wciąż na terenie gęsto zabudowanego Londynu. Przebiegająca wiewiórka zatrzymała się na chwilę, skarciła mnie wzrokiem i wystrzeliła w górę po pniu drzewa, po czym zanurkowała w szeleszczącą koronę. Przez chwilę przyglądałem się jej ze swojego miejsca, a potem zamknąłem oczy i wystawiłem twarz do słońca.
Skończyłem już na strychu i teraz musiałem trochę przewietrzyć głowę. Po usunięciu i zabezpieczeniu szkieletu płodu przeniesienie szczątków kobiety poszło już całkiem sprawnie. Ucieszyłem się, kiedy było po wszystkim. Strych tonął w powodzi jasnych świateł, było tam ciasno i duszno, a ja w kombinezonie zalewałem się potem już na długo przed końcem prac. To nie była tylko kwestia fizycznego dyskomfortu, zdążyłem już przywyknąć do niewygód. Nie chodziło też o smutny charakter powierzonego mi zadania. Coś było nie tak z samym szpitalem. Święty Juda zdawał się wywierać jakiś złowieszczy ucisk, tym silniejszy, im dłużej przebywało się wewnątrz. Sądziłem, że odpuści, kiedy zejdę z pozbawionego powietrza strychu, jednak długie, opustoszałe korytarze okazały się niewiele lepsze. Każdy odgłos niósł się w nich głośnym echem, cuchnęły grzybem i moczem, zdawały się nigdy nie kończyć w świetle lamp, które tylko pogłębiały cienie poza linią światła. Przez otwarte drzwi migały wnętrza ciemnych sal, pustych, jeśli nie liczyć tu i ówdzie przewróconego krzesła czy zepsutego wózka. Chociaż niegdyś w tym budynku uzdrawiano, ściany pokryte łuszczącą się farbą zdawały się wcale o tym nie pamiętać. Dziś przyszliby tu tylko najbardziej zdesperowani.
Ogarnęła