Boznańska. Non finito. Angelika Kuźniak
Читать онлайн книгу.i uważny na rysunek w moich pracach ostatnich. Przy ostatniej głowie mówił, że zrobiłam wielkie postępy, nie jest to jednak nic do przesłania do Krakowa, bo nieefektowne”. W liście do Konstantego Górskiego, dawnego nauczyciela, Boznańska przyzna: „Żądam od siebie bardzo wiele”.
Wielkie miasto
Nigdzie nie bywa. Żyje tylko „entuzjazmem dla sztuki”. Tak twierdzi. I jest to nieprawda.
Monachium ją oszałamia.
„Gdybyś wiedziała, kochana Mamusiu, jak tu ludzie są weseli, tak beztroscy, ze wszystkiego się śmieją, nie myślą o smutkach. Jestem pewna, że gdybym pozostała dłużej w Monachium, stałabym się równie wesoła. Nic ich nie przeraża, interesują się wszystkim, malarstwem, muzyką, chociaż są handlarzami. Jakżebym chciała wydostać Ciebie i Izę z tego Krakowa, gdzie należy być zawsze smutnym i zatroskanym”.
Monachium na przełomie XIX i XX wieku. Stara Pinakoteka i Dworzec kolejowy
Kraków nadal ją odpycha. Nie tylko „prowincjonalną, zatęchłą atmosferą”, ale i tym, że „powoli zdziera całą energię i indywidualność każdego człowieka, który tam przebywa”.
„To się dopiero czuje poza jego murami, niech mi Tato wierzy – pisze w innym liście. – Widzę, jacy są ludzie w wielkim mieście i widzę, jacy są w Krakowie antypatyczni! Tato z pewnością myśli, że jestem obałamucona Monachium, a ja Tacie powiem, że zaczynam dopiero być taką, jaką powinnam być, i gdybym jakiś czas mogła w takich warunkach pozostać, w jakich się teraz znajduję, dostałabym trochę tej samodzielności i energii, jakie posiadają tutaj wszystkie moje koleżanki. Wydaje mi się zawsze, że jestem jak bojaźliwe dziecko między nimi, a to wszystko wpływ środowiska, w którym się obracam”.
Olga nie jest ani przesadnie nieśmiała, ani wyniosła. Ma przyjaciółki. Irena Serda i Maria Kraszewska (późniejsza Strzemboszowa), wnuczka pisarza Józefa Ignacego, wierna i troskliwa do „grobowej deski”, to tylko niektóre z nich. Wycieczki za miasto do Pullachu pod Monachium są ich ulubioną rozrywką. Olga, to już wiadomo, lubi też tańczyć. W Monachium ma ku temu okazje. Karnawał. „Który w niczem nie ustępował sławnemu karnawałowi nicejskiemu, jego balom, maskaradom, walkom kwiatowym na ulicach i wielkim towarzyskim szaleństwom” – wspomina Bogdan Jaxa-Ronikier, znajomy Olgi z Monachium, który studiował tam filozofię.
Olga Boznańska (w środku) z koleżankami, Monachium ok. 1889
Jaxa-Ronikier pamięta, że raz „zaintrygowała [go] kształtna i ruchliwa maseczka, rozbawiona i roześmiana, udająca Niemkę pod maską, żeby nas lepiej zwieść. I pamiętam, żeśmy udawali, ja przynajmniej, że [Olgi Boznańskiej] nie poznajemy, by jej zrobić przyjemność. […] mówiono o niej, że jeśli się nie zmanieruje i nie złamie, to dojdzie wysoko”.
Proszone kolacje, występy amatorskiego teatru z udziałem Izy, która od jakiegoś czasu też mieszka w Monachium (dochód przeznaczano na Towarzystwo Bratniej Pomocy), popołudniowe herbatki, raz w tygodniu lub dwa w miesiącu – żurfiksy. Nie można powiedzieć, że Olga żyje jak mniszka.
Do tego obowiązkowo wizyty u Józefa Brandta i Alfreda Wierusz-Kowalskiego. „Jak się jednej niedzieli było u Kowalskich, pytano potem u Brandtów: kto był? ilu było?” (wspomnienie Boznańskiej).
Pięciopokojowa pracownia malarza batalisty Brandta wygląda jak wielka zbrojownia. Wszędzie pancerze, hełmy, kirysy, koncerze, kopie, tarcze, buzdygany, misiurki. Tureckie namioty, chorągwie. „Całe kosztowne rzędy polskie, tureckie, kozackie, rajtarskie”. Lisiurki, kołpaki, dragońskie kolety, buńczuki, chorągwie, muszkiety – długo by wyliczać. „Gdyby Kmicic z grobu wstał – pisze Kazimierz Tetmajer – toby mu się w tej pracowni dusza rozradowała, a pan Wołodyjowski miałby w czym wybierać”.
U Wierusz-Kowalskiego tylko pozornie znacznie skromniej. Oprócz mieszkania ma pracownię. Coś jakby salon kunsthändlerski. Obrazy, malowane na sprzedaż – podobne do siebie, w tym samym stylu – stoją rzędami jeden za drugim. „Co tylko namalował, zaraz zabrali Niemcy”. Podobno zarabia czterdzieści tysięcy marek rocznie!
Kiedy maluje na obrazach wilki, trzyma w klatkach cztery żywe jako modele.
Brandt i Wierusz-Kowalski przetwarzają podobne motywy. W latach dziewięćdziesiątych dziewiętnastego wieku po Monachium krąży nawet powiedzonko po niemiecku: „Płaski horyzont, nieco śniegu, wszędzie piaski, a jeśli do tego wilk – to Brandt albo Kowalski”.
Czy Oldze podobają się obrazy Kowalskiego? „Gdzie tylko widzę talent – przyznaje – zaraz mnie interesuje. I tu widziałam duży talent”. Twierdzi, że Brandt jest „bardzo energiczny, bardzo stanowczy i bardzo głośno mówił”, poza tym to „bardzo porządny malarz”. W jego obrazach zawsze można znaleźć dużo mchu. „Polska wieś, fury jadą, bardzo porządne kopie”. Brandt przychodzi do Olgi wielokrotnie, „oglądał obrazy i radził”. Zawsze powtarzał, że trzeba „uczciwie malować i uważać na rysunek”.
Wątpliwość
Dwa lata w pracowni Kricheldorfa. Olga ma wątpliwości.
„Jest to wielka wada dla mnie, że muszę się tak stosować do drugich, ale cóż mam robić?” – pisze do matki. I do ojca: „Cała wada moich studyj jest ta, że nie są dość studiowane, a to z braku czasu. Mówiłam to otwarcie panu Krich.[eldorfowi] – ale naturalnie Tato rozumie, że w szkole, gdzie są początkujące, trudno jakoś pogodzić głębsze studiowanie z niemi. Przeszłego roku nie czułam tego tak bardzo, bo sama nie umiałam tyle co teraz. Pan Kricheldorf jest dobry nauczyciel, ale musi wszystkim dogodzić, a jest więcej początkujących. […] Tak długo, jak się uczę, muszę być zależną, może ma i to swoje dobre strony, ale dla mnie jest bardzo trudne wszystko razem pogodzić. Niech Tato mi wierzy, że jeżeli zdaje się, że nie postępuję, to nie z braku miłości do sztuki ani z lenistwa, bo żyję całą duszą malarstwem”.
Szuka nowej pracowni. Chce poznać inne techniki. Niestety. Georgios Jakobides nie przyjmuje już nikogo, gdzie indziej też nie ma miejsc. „Miałam ochotę wstąpić do wybornego artysty szwedzkiego Carla Frithjofa Smitha albo do nie mniejszej wartości Nauena – mówi po latach. – Obydwaj równocześnie zamknęli szkoły”.
Zostaje więc u Kricheldorfa. Prosi, żeby był dla niej bardzo surowy i w malarstwie niczego nie przebaczał. „Powiedziałam mu, że moje prace nie podobają się artystom i że jeśli nie zrobię większych postępów, będę musiała opuścić szkołę”.
Ojciec nie jest pewny, czy Olga powinna zostać w Monachium. Ona obiecuje: będzie oszczędzać. Na wszystkim. Na jedzeniu, na ubraniach. Byle malować, chce tego. „Żal mi tylko, że Tato tak dużo wydaje na mnie” – pisze.
Ale tak na marginesie: „Dziękuję, Tatku, za pieniądze. Kupiłam sobie porządny i ładny parasol czarny, jedwabny, za dziesięć marek, bo mój był już w złym stanie. Buciki kupiłam sobie także” […] „Mamo, czy przyślesz mi pieniądze na gorset?”.
Nie o pieniądze ojcu chodzi. Po pierwsze – nauka. Po drugie – brak znaczących sukcesów.
26 kwietnia 1887 roku Olga prosi ojca o radę: „Chciałam się Taty zapytać, co mam robić z moim Mnichem. Radzono mi tutaj dać go na Lokalausstellung, gdzie znajduje się moja kopia van Dycka. Mam prawo wystawiać najmniej trzy obrazy za te sześć marek (na sześć miesięcy, nie na rok, jak mi mówiono). Jeżeli jednak mam wstawić Mnicha, muszę dać ramy, wielkość tego studium jest prawie taka sama jak kopii wystawionej i kopii, którą mam w domu. Nie chcę