Jezioro Ciszy. Inni. Anne Bishop
Читать онлайн книгу.zawsze mnie wspierała i zachęcała.
ROZDZIAŁ 1
Nie wiedziałabym o martwym człowieku, gdybym nie weszła do kuchni w chwili, gdy moja jedyna lokatorka właśnie zamierzała podgrzać gałkę oczną w kuchence mikrofalowej.
Aż do tego momentu nie miałam pojęcia, że pod wpływem mojego krzyku pękają szyby, nie zastanawiałam się, czy gałka oczna napęcznieje i wybuchnie w kuchence tak jak pianki w kształcie zwierzątek, nie wiedziałam też, że moja lokatorka Agatha „mów mi Aggie” Wrona jest taką Wroną.
Wydawała się normalna – jeśli nie brać pod uwagę tego, że co tydzień spóźniała się z czynszem i że trzy tygodnie wcześniej zajęła mieszkanie w Kłębowisku i zdawała się świetnie bawić.
– Nie możesz tego zjeść! – Starałam się brzmieć stanowczo, jak odpowiedzialny człowiek i bizneswoman. W rzeczywistości zabrzmiałam jak histeryczka i szczerze żałowałam, że nie weszłam do kuchni kilka minut później.
Ale ponieważ kuchnia była jednym ze wspólnych powierzchni w budynku głównym, równie dobrze mogłam do niej wejść, gdy Aggie byłaby w połowie lunchu, co byłoby bardziej niepokojące dla przynajmniej jednej z nas.
– Dlaczego nie mogę tego zjeść? – Spojrzała na gałkę oczną turlającą się w niewielkiej misce stojącej na blacie. – Nikt inny tego nie chce. Zaczyna robić się miękka. A nieżywy człowiek już jej nie potrzebuje.
Słowa te rozbudziły moją ciekawość i sprawiły, że przestałam się skupiać na gałce ocznej.
– Jaki nieżywy człowiek?
– Ten, który nie potrzebuje już oka. – Małe czarne pióra na jej głowie nagle stanęły dęba, co tylko potwierdziło naturę mojej lokatorki. Miałam zamiar przerobić umowę najmu tak, aby znalazło się w niej miejsce na nieistotne informacje, takie jak… powiedzmy… gatunki.
– Gdzie znalazłaś nieżywego człowieka? – zapytałam.
– Na drodze, która biegnie obok domu Marudnego Człowieka.
Powinnam zauważyć, że z reguły pan Milford nie jest marudny, po prostu denerwuje się, gdy ktoś nadgryza mu wszystkie dojrzałe truskawki albo zrywa owoce z jego drzew, ponieważ on i jego żona potrzebują pieniędzy ze sprzedaży świeżych owoców i przetworów. Ale teraz miałam inne priorytety.
– Pokaż mi. – Podniosłam dłoń. – Poczekaj. I nie jedz tego.
– Ale…
– Nie możesz tego zjeść. To może być dowód.
Ciemne oczy Aggie spojrzały na mnie z wyrzutem.
– Gdybym nie chciała tego podgrzać, to nie dowiedziałabyś się o nieżywym mężczyźnie i mogłabym zjeść gałkę oczną na lunch.
Nie mogłam obalić jej argumentu, wycofałam się więc do ściany, na której wisiał telefon, i wybrałam numer awaryjny komisariatu w Bristolu. Bristol był ludzkim miastem położonym na południowym krańcu Jeziora Kryształowego. Sprężynowo, jedyna ludzka wioska w pobliżu Jeziora Ciszy, nie posiadało obecnie własnych sił policyjnych, więc Bristol miał pecha i musiał odpowiadać na każde wezwanie.
– Komisariat w Bristolu – usłyszałam. – W czym możemy pomóc?
– Z tej strony Victoria DeVine z Kłębowiska w Sprężynowie. Jedna z moich lokatorek znalazła martwego człowieka. – No dobrze, Aggie była moją jedyną lokatorką, nie było jednak powodu, dla którego miałabym się tym chwalić. Prawda?
Zaczęłam liczyć i dotarłam do siedmiu, zanim dyspozytorka zapytała:
– Czy widziała pani ciało?
– Nie, ale moja lokatorka je widziała.
– Skąd pani wie, że ten człowiek nie żyje?
– Bo właśnie patrzę na gałkę oczną, która kiedyś zapewne była połączona z jego ciałem.
Tym razem doliczyłam do ośmiu.
– Przyślemy kogoś. – Słowa te padły bardzo powoli, ale padły. Moje zgłoszenie zostanie oficjalnie odnotowane.
Nie winiłam dyspozytorki o to, że się wahała, czy wysłać kogoś do Sprężynowa – ostatecznie policjant, którego mieliśmy przed zeszłorocznym Wielkim Drapieżnictwem, został pożarty, a kilku innych, którzy od tamtej pory odpowiedzieli na nasze wezwania, nigdy nie wróciło z dzikich terenów na swój komisariat – miałam jednak wrażenie, że kobieta obwinia mnie za to, co znajdzie policja. I byłam tym oburzona. Z drugiej strony, zatrzymałam dla siebie jedną małą informację.
Poczekajmy, aż funkcjonariusz uświadomi sobie, że musi przesłuchać jednego z terra indigena.
A teraz trochę użytecznych informacji.
Nazywam się Victoria „mów mi Vicki” DeVine. Kiedyś byłam panią Yorickową Dane, jednak jednym z warunków otrzymania przeze mnie cennego majątku – aka Kłębowiska – w ramach ugody rozwodowej była rezygnacja z nazwiska po mężu. Najwyraźniej drugiej oficjalnej pani Dane nie spodobał się fakt, że ktoś inny nazywał się tak przed nią. Na szczęście nie wydawała się tak zaborcza w kwestii Żywotnej Kończyny Yoricka. A przecież mogłam jej powiedzieć, że zanim ona wzięła ją w posiadanie, miało ją kilkanaście innych kobiet.
Mało prawdopodobne, by na dłuższą metę była jej jedyną posiadaczką – pozwólmy jej jednak przekonać się o tym w tak brutalny sposób, w jaki przekonałam się o tym ja. Oczywiście gdyby nie była jedną z tych pobłażliwych kobiet, znałaby już oznaki i umiała ukrócić wszystko w zarodku. Może to dlatego, zanim wyprowadziłam się z Dyspozytorni, widziałam ją w centrum ogrodniczym kupującą długi sekator – taki do ścinania gałęzi. A w zeszłym tygodniu usłyszałam, jak głośno ogłasza, że ogrodnictwo to hobby dla kobiet, które nie umieją nic innego, tak więc to nie dla niej.
W każdym razie byłam żoną Yoricka Dane’a, przedsiębiorcy kombinatora. Nigdy tak naprawdę nie wiedziałam, czym się zajmuje mój mąż. Mówił, że nie mam głowy do interesów. W końcu powiedziałam mu, że nie mam głowy do oszustw. I nagle, po dziesięciu latach małżeństwa, stwierdził, że nie miałam nic wspólnego z obietnicami kryjącymi się w moim imieniu, co w jego języku oznaczało, że nie byłam ani namiętna, ani w żadnym razie seksowna. Zaskakujący był fakt, że niemal dekadę zajęło mu zauważenie, iż mam metr sześćdziesiąt wzrostu i jestem pulchna, a w związku z tym nie mogę tańczyć na rurze, machając wielkimi cyckami, z nogami do samej ziemi. Odkąd dokonał tego odkrycia, postanowił, że potrzebuje kogoś, kto będzie go wspierał. I że z pewnością nie będę to ja.
W ten oto sposób zostałam właścicielką Kłębowiska. Według historii, którą przekazała mi rodzina Yoricka, gdy pewnego razu nie było co pić, cioteczna prababka Yoricka, Honoria Dane, kobieta w równym stopniu ekscentryczna co rozmarzona, wymyśliła i zbudowała Kłębowisko. Ona i jej bracia otrzymali równe udziały w majątku ojca, które zostały rozdane po dwudziestych piątych urodzinach każdego dziecka. Prababka (nigdy nie słyszałam, żeby ktoś mówił o niej po imieniu) wydała swoją część fortuny na budowę. Miała to być społeczność samowystarczalna. Kłębowisko zaczęło z gracją upadać niemal od chwili, w której prababka zakończyła prace przy nim.
Kompleks składał się z rozległego dwupiętrowego domu głównego, w którym znajdował się mały, ale w pełni wyposażony apartament dla właściciela oraz dwa apartamenty z prywatną łazienką dla gości. Miał też dużą wspólną kuchnię, jadalnię, bibliotekę, pokój socjalny, biuro